piątek, 4 września 2009

Opowieści Nekromanty, cz.25.

Postanowiłem nie kryć się ze swą ciekawością.
- Dlaczego Morr tak się przeraził na twój widok? Wyglądało to, jakby zaglądał w oczy samej śmierci... - spytałem.
- Prawdopodobnie rozpoznał we mnie kogoś, z kim nie kojarzył zbyt dobrych wspomnień... a czy słusznie, nie mam pojęcia. Nie ma jednak wątpliwości, że nie okazał się zbyt dobrym dowódcą. - to mówiąc, powiódł wzrokiem po trzech trupach, w tym jednym z wciąż tkwiącym w gardle nożem.
- Kim jeste...? - To pytanie, choć ostatnimi czasy tak często cisnące się na moje usta, zamarło mi w gardle, kiedy mój przewodnik przeszył mnie wzrokiem jak ostrzem sztyletu, schowanego teraz(na moje szczęście) w pochwie.
- Jednooki to dobre imię, na razie musi ci wystarczyć. - Tu zawiesił na chwilę głos i podrapał się w zamyśleniu po brodzie. - Chociaż muszę przyznać, że całkiem zabawne. Masz więcej wyobraźni niż... ci poprzedni.
- Jacy poprzedni? - spytałem zaintrygowany.
- Ci, którzy byli przed tobą. - wyjaśnił cierpliwie, po czym znów przywołał na twarz swój legendarny już, szelmowski uśmiech.
- Ale...
- Chodźmy już, trzeba się zająć śladami. Weź tego ostatniego na plecy i postaraj się przy tym nie ubrudzić krwią.
Zrobiłem, jak kazał, chociaż na pewno nie było dla mnie miłym przeżyciem spojrzenie w martwe, puste oczy kogoś, kogo w chwilę potem niosłem już na plecach niczym worek. Jednooki, który przyglądał mi się podczas mojego pierwszego w życiu kontaktu z zadźganym człowiekiem, odwrócił się i, ku mojemu zdziwieniu, chwycił dwóch pozostałych za kończyny i zaczął wlec za sobą po ziemi ich bezwładne ciała.
Chcąc, nie chcąc, podążyłem ostrożnie za nim, zastanawiając się, jak żył mój pasażer i dlaczego mnie ścigał. A przede wszystkim, czy na pewno musiał za mnie umrzeć?

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Opowieści Nekromanty, cz.24.

- On już nie wróci, możesz pytać. - powiedział cicho Jednooki, jakby odgadując moje zamiary.
Spróbowałem szybko ochłonąć po tym, co zobaczyłem, ale średnio mi to wyszło. Zdołałem jednak wykrztusić przynajmniej część swoich niepoukładanych myśli, kłębiących się niewyraźnie pod postacią setek pytań.
- Kim oni byli? Poznajesz któregoś? - zapytałem niepewnie.
Jednooki znów przelotnie się uśmiechnął, po czym odpowiedział:
- Tak i nie. - najprawdopodobniej widząc na mojej twarzy wyraz nieco tępawego niezrozumienia, dodał: - Nie znałem ich, jednak wiem to i owo na temat tych szelm. Jednego z nich rozpoznałem jeszcze siedząc na urwisku: Widziałem go kilka dni temu w jednej z portowych tawern na wschodzie. Nie był zbyt rozsądny. Próbował swoich sił w zakładzie, którego nie był w stanie wygrać... - Tutaj przewodnik zaśmiał się ochryple. - Taak... no, ale to nieistotne. W każdym razie reszty z trupów nie rozpoznaję na tyle pewnie, żeby cokolwiek ci o nich opowiadać.
- A ta bestia?
- Bestia? Masz na myśli tego rina, który zabrał dowódcę?
- Rina?
- Tak brzmi nazwa tej, jak to mówisz, bestii w języku Athloarów.
- Dlaczego ten rin rzucił się akurat na dowódcę?
- To proste: był najbardziej przerażony z nas wszystkich, leżał na ziemi, nie miał przy sobie broni i żył. Riny nie lubią padliny, a ten był na tyle głodny, żeby zaryzykować skok pomiędzy trzech żywych. Jak na ironię, trafił na tego, który był sam pośród swoich martwych podkomendnych. - Jadowity, niemal szyderczy ton słów Jednookiego, a także jakaś nuta przewrotnej słodkości w jego głosie pozwoliła mi uznać, że chyba dobrze się bawił, zarzynając po kolei trzech niezbyt wprawionych w walce ścigających.
Bardziej zastanawiało mnie jednak, jakim cudem nawet się przy tym nie zmęczył?
I dlaczego ten dowódca, chyba Morr, nagle tak się przeraził, że porzucił w panice własną broń?

środa, 26 sierpnia 2009

Opowieści Nekromanty, cz.23.

W końcu, jakby wyrwawszy się z transu, Jednooki cofnął rękę powolnym ruchem, wciąż wpatrując się w Morra, który nagle się ocknął. Oczy jego rozszerzyły się do rozmiarów złotej monety(która była naprawdę okazała), a na twarzy malowało się przerażenie.
- To... to... nie! - wyjąkał Morr, teraz już pogrążony po uszy w panice. - Nie wierzę! To złudzenie, nieprawda! - dowódca z trudem chwytał oddech, wykrzykując pojedyncze, urwane słowa. Wyglądał, jakby stanął twarzą w twarz ze swoim najgorszym koszmarem.
Jednooki tkwił w miejscu nieruchomo, wciąż się uśmiechając, jakby bawiła go ta cała sytuacja.
Morr nagle rzucił miecz na ziemię, obrócił się i rzucił do ucieczki, potykając się co dwa kroki i wrzeszcząc, jakby go ze skóry obdzierali. Odwróciłem od niego wzrok i nagle zamarłem; Jednooki zniknął, a przecież spuściłem go z oczu tylko na chwilę! Rozejrzałem się w strachu, szukając jakiegoś śladu jego obecności.
I nagle go znalazłem: stał kilkadziesiąt kroków ode mnie, tuż przed twarzą Morra, który niemal się z nim zderzył. Dowódca przewrócił się do tyłu i zaczął rozpaczliwie odsuwać się od Jednookiego, pomagając sobie roztrzęsionymi rękami.
Nagle stało się coś dziwnego. Względną ciszę rozdarł przeraźliwy skrzek, jakby setka ptaków zaświergotała jednocześnie, i z pobliskiej kępy krzaków wyskoczyło jakieś stworzenie, przypominające olbrzymiego kota, całe czarne, z błyszczącymi ślepiami. Wylądowało naprzeciw leżącego teraz w przerażeniu Morra, chwyciło go długimi zębami za ramię i z zadziwiającą, jak na takie obciążenie, zwinnością skoczyło między drzewa po drugiej stronie ścieżki, pociągając za sobą dowódcę. Jego wrzaski było słychać jeszcze przez kilka chwil, aż w końcu wszystko ucichło.
Patrzyłem w osłupieniu na drzewa, między którymi zniknął dziwny drapieżnik. Po chwili dosłyszałem jakiś świst: to Jednooki spokojnym, ale szybkim i stanowczym ruchem schował sztylet do pokrowca i zaczął metodycznie i powoli przeszukiwać ciała podkomendnych porwanego.
Otrząsnąłem się nieco i spojrzałem na twarz mojego przewodnika: przestał się uśmiechać. Teraz wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, a jednak coś mi mówiło, że spodziewał się ataku tej bestii. A już na pewno wiedział o niej więcej niż ja.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Opowieści Nekromanty, cz.22.

Gdy tylko dowódca pościgu minął urwisko, na którym przyczaił się Jednooki, wszystko zaczęło dziać się w zbyt małych, jak dla mnie, odstępach czasu. Zdawać by się mogło, że dla Jednookiego czas biegł dużo wolniej, a może po prostu tak wiele potrafił, że ciało samo go niosło ku właściwym działaniom. Nie wiem. Pewne jednak było to, że Jednooki, krótko po zeskoczeniu na drugiego z idących w krzywym nieco rzędzie tropicieli i szybkim skręceniu mu karku, jeden nóż umieścił szybkim rzutem w gardle ostatniego z zamarłych teraz w osłupieniu ścigających. Nim ktokolwiek zdążył wymówić choćby słowo, mój przewodnik odskoczył od padającego na ziemię ciała ze skręconym karkiem, rzucił się ze sztyletem na ostatniego z podkomendnych Morra i przeszył mu gardło ostrzem.
Lecz w tym momencie Morr zdążył ochłonąć z osłupienia i zachować na tyle zimnej krwi, żeby wyjąć wprawnym ruchem długi miecz, schowany wcześniej pod długim płaszczem.
Jednooki wyjął spokojnie sztylet z szyi już martwego piechura i odwrócił się zwinnie ku dowódcy pościgu. Na twarzy mojego przewodnika tkwił wciąż ten sam złowieszczy, paskudny uśmieszek, który nasuwał natychmiastowe skojarzenia z szelmą.
- Zapłacisz za to, głupcze! - Głos Morra zagrzmiał niczym grom, zanim dowódca rzucił się na Jednookiego z opętańczym krzykiem na ustach.
- Stój! - powiedział wciąż spokojnym, lecz bardziej stanowczym głosem Jednooki i wystawił przed siebie dłoń. Wbrew najdziwniejszym nawet moim oczekiwaniom, dowódca zatrzymał się nagle wpół kroku i przestał nawet wrzeszczeć. Przez chwilę wyglądało to jak obraz, przedstawiający dwóch wrogów, obydwaj bowiem stali w tej samej pozycji przez kilka chwil, jakby zawieszeni w czasie: Jednooki, z jedną ręką skierowaną wnętrzem dłoni na Morra, a drugą opuszczoną u boku z zakrwawionym sztyletem, i dowódca, stojący w dziwnej pozie, jakby w połowie stał, a w połowie wciąż jeszcze atakował.
W końcu Morr opuścił rękę z mieczem i jakby sflaczał, wpatrując się przy tym w Jednookiego z jakimś głupkowatym uniesieniem, jakby go zobaczył po raz kolejny, tym razem w sprzyjających okolicznościach(czyli bez trzech trupów w zasięgu wzroku).
Dziwna to była scena, w której Morr jakby zmalał, a nawet nieco się skulił. Jednooki tymczasem wciąż szelmowsko się uśmiechał, wzrokiem świdrując przy tym kulącego się już teraz bardzo wyraźnie wroga.

niedziela, 26 lipca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.21.

Po chwili dały się słyszeć jakieś głosy w dziwnym języku, którego nigdy wcześniej nie słyszałem. Albo słyszałem i tym nie wiedziałem. Jednooki skinął głową w moim kierunku i przyłożył palec do ust.
Starałem się zachowywać jak najciszej. Przewodnik siedział teraz nieruchomo: gdybym nie wiedział, że jest obok mnie, pewnie bym go nie zauważył.
Głosy były coraz bliżej. Po chwili zza zakrętu ścieżki w dole wyłoniła się grupa ludzi w płaszczach i kapturach na głowach. O ile ich wygląd i zachowanie budziły nieufność, ponieważ poruszali się bardzo ostrożnie i metodycznie, o tyle kolor ich strojów nie był dobrany do takiego miejsca, ich płaszcze były bowiem krwistoczerwone. Nieznajomi wyraźnie czegoś szukali, lub też na coś polowali, a znając swoje obecne położenie, domyślałem się paru rzeczy. Spojrzałem ukradkiem na Jednookiego. Wciąż tkwił w tej samej pozycji, niczym posąg.
Tymczasem niżej, na drodze, szukający zbliżali się do urwiska, na którym się zaczailiśmy. Słychać teraz było wyraźnie wypowiadane przez nich słowa.
- Morr, zwolnij! On nie będzie szedł w nocy! - powiedział ostatni z czterech zakapturzonych.
- Ciszej! Wiem, że ten łachmyta jest tu gdzieś niedaleko. Umknął nam z tawerny w tym zapchlonym mieście, ale nie uciekł daleko, o tak... tego jestem pewien... - Mężczyzna nazwany Morrem zaśmiał się drwiąco. - Poza tym, gdyby nie ten przeklęty czarnoksiężnik, nie zdołałby nawet wyjść z pokoju. Kim w ogóle był ten pyszałek? Jak śmiał nam przeszkodzić?
Wszelkie moje wątpliwości się rozeszły: to oni stoją na czele pościgu. Pozostawała tylko kwestia tego, kto ich nasłał. A może sami mieli do mnie jakąś osobistą sprawę?
Czegokolwiek ta sprawa dotyczyła, nie byłem jej teraz zbyt ciekawy.
Morr, który prowadził całą grupę, był już niemal pod nami, a Jednooki był gotowy już od pewnego czasu...

czwartek, 23 lipca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.20.

Jednooki zagasił ognisko i przysiadł na kamieniu, na którym nieco wcześniej leżała kolacja. Milczał. Nie przeszkadzałem mu w niczym, a przynajmniej tak mi się zdawało. Czekałem, aż się odezwie.
W końcu, po kilku długich dla mnie chwilach, wstał i zaczął się zbierać.
- Pójdziemy nadal tą drogą. - Powiedział. Pomyślałem, że to niezbyt skomplikowany plan, jak na tak długie myślenie. Szybko jednak rozwiały się moje wątpliwości: - ćwierć dnia drogi stąd znajduje się dobre miejsce na zasadzkę. Zaczaimy się tam...
- Zaczyna mi się to podobać - rzekłem cicho.
- To dobrze... - wyszeptał Jednooki. - Tak... chodźmy.
Ruszyliśmy w drogę. Nie zdążyłem się zmęczyć, kiedy przewodnik skręcił z gościńca w zarośla. Nie był to jednak nieprzebyty gąszcz, ponieważ kilka kroków dalej weszliśmy jakby na zarośniętą, długo nieużywaną ścieżkę.
- Tu niedaleko jest pagórek, który zwisa na kształt urwiska nad szlakiem. Tam zaczekamy. - Jednooki szeptał na tyle cicho i wyraźnie, żeby sens jego słów był na granicy dotarcia przez uszy do mojego umysłu.
Wkrótce ścieżka zaczęła piąć się w górę, dosyć nawet stromo. Nie trwało to jednak długo, po chwili Jednooki zatrzymał się i przycupnął na skraju urwiska, ukryty tak, że ja sam ledwo go dostrzegałem, a przecież stałem tuż obok.
- Schowaj się - polecił wyrazistym, ale bardzo cichym szeptem. - Najlepiej tak, żebyś ty widział, a oni nie...
Położyłem się więc na trawie i rozsunąłem lekko łodyżki jakichś ziół, żeby lepiej widzieć trakt w dole. Jednooki spojrzał na mnie z uśmiechem.
- Całkiem nieźle się kryjesz, jak na niedoświadczonego - rzekł, po czym skupił się znów na drodze.
Czekaliśmy.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.19.

- Niezwykłe... zwykle jadałem dania, które nie mogły być przetrzymywane dłużej niż kilka dni... - Wpatrywałem się uważnie w strzęp Excarona, który powoli piekł się nad ogniem. Nie byłem do końca pewien, czy ten fragment dania wystarczy dla nas obu. Jak dotąd jednak Jendooki swoimi radami mnie nie zawiódł, więc postanowiłem dać temu mięsu szansę.
- Gotowe. - rzekł po niedługim czasie przewodnik, po czym zdjął mięso z patyka i położył na przygotowanym płaskim kamieniu. Nie byłem w stanie zgadnąć, skąd wyjął krótki, ostry nożyk, nie ulegało jednak wątpliwości, że jego ostrze pozostawiło dość głęboki ślad w kamieniu...
Jednooki dał mi połowę strawy, po czym zajął się powolnym przeżuwaniem swojej części.
Pełen obaw, włożyłem do ust skrawek mięsa. Doznałem szoku. Smakował tak, jakby ktoś wiedział, w jaki sposób go przyprawić, żeby najlepiej smakował akurat mnie. Smakując go, przypomniałem sobie smaki potraw, które jadałem w rodzinnej miejscowości... Najciekawszym było jednak, że po zjedzeniu całego kawałka naraz, czułem się tak syty, jak po obfitym, długim posiłku.
- Muszę przyznać, że wiesz, co robisz. - Po przełknięciu jedzenia, natychmiast naszła mnie ochota na dalszą podróż. - Idziemy dalej?
- Widzę, że moja receptura działa... - powiedział Jednooki z uśmiechem. - Tak, niedługo ruszamy, zduszę tylko ogień i przygotuję w głowie plan zmyłki.
- Jakiej zmyłki? - Znów jego mowa zbiła mnie z tropu.
- Zmyłki tego, co podąża naszym śladem, oczywiście... - Poczułem się jednocześnie przestraszony i uspokojony. Przestraszyła mnie wzmianka o podążających za nami, ale jednocześnie uspokoił mnie powrót tajemniczego, jadowitego tonu i równie nieprzeniknionego uśmiechu na twarzy mojego przewodnika: była to oznaka, że ma on już ułożone w głowie, co zrobić, mimo że ja nie wiedziałbym, od czego nawet zacząć.
Odniosłem wrażenie, że zaczynam polegać na moim nowym przewodniku...

piątek, 17 lipca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.18.

- Skoro już ustaliliśmy, co i jak, czas pomyśleć o dalszych planach przy jedzeniu. - Ciągnął dalej Jednooki, uznając najwyraźniej moje milczenie za przyznanie mu racji. Podniósł z liści ów kawałek dziwnego mięsa, po czym nabił je na patyk. Po chwili mięso już skwierczało na ognisku. - Nie będziemy tu spać. To zbyt niebezpieczne, kiedy mamy na karku jakiegoś maga od siedmiu boleści. Musimy ruszać w dalszą drogę i wyjść z tego lasu, zanim opadniemy z sił. Znam jedno miejsce, w którym możemy się zatrzymać na resztę nocy bez obawy, że ktoś nas wykończy we śnie.
- Hm... słuchaj, Jednooki... - odchrząknąłem.
- Tak?
- Zjadłbym coś, masz może jakąś dodatkową strawę? - Spytałem niepewnie.
- Aha... pewnie nie wiesz, co przygotowuję na ognisku?
Pokręciłem przecząco głową.
- To Excarońskie mięso. Jeśli wciąż nic ci to nie mówi, Excaron jest zwierzęciem, które bardzo trudno upolować. Te stworzenia mają jednak mięso tak syte i smaczne, że ten kawałek, który właśnie dochodzi do siebie nad ogniem, wystarczy dla nas dwóch na pół dnia.
- Brzmi zachęcająco. Dużo wiesz. Opowiedz mi coś o Excaronach.
Jednooki uśmiechnął się, tym razem już nie tak tajemniczo, a nieco bardziej swobodnie, nawet jakby ludzko...
- W sumie mamy chwilę czasu. Wiedz zatem, że Excarony są masywnymi zwierzętami, ważą mniej więcej pięciokrotność naszych zsumowanych wag. Żeby zabić takie stworzenie, trzeba mieć ciężką broń, a moimi sztyletami musiałbym go długo i mozolnie dźgać, żeby się choćby zachwiał na kopytach. Jednak to nie to sprawia, że polowanie na Excarony jest zarezerwowane tylko dla doświadczonych myśliwych. Bardziej przeszkadza tu naturalna broń tych stworzeń w postaci dwóch rzędów kłów, po siedem w każdym z nich, ale także sposób ich życia. Przemieszczają się w stadach po kilkadziesiąt, a nawet kilkaset w jednym, dlatego jedynym momentem, w którym można by któregoś podejść, jest przy wodopoju. Wtedy to co głupsze z nich mogą odejść na wystarczającą odległość od grupy.
Oczywiście, dzięki tym wszystkim trudnościom, ich części ciała są bardzo cenne. Inną ciekawostką jest, że mięso z tych stworzeń potrafi wytrzymać w przeciętnej temperaturze nawet siedemdziesiąt dni, a jeśli odpowiednio je oporządzisz, to nawet dłużej. To, które za krótką chwilę będziemy jeść, ma około trzydziestu dni, a zapewniam cię, że smak nadal będzie miało wyśmienity...

czwartek, 16 lipca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.17.

- Nasłuchiwaniem? Co chcesz przez to powiedzieć? Ktoś nas podsłuchuje? - Miałem wrażenie, jakby Jednooki coś przede mną ukrywał. Oczywiście poza tym ogromem tajemnic na swój temat.
- Nadal nie wiesz o czym mówię. Chodziło mi o nasłuchiwanie, a nie podsłuchiwanie. To nie to samo, chyba przyznasz mi rację?
- Ano... w każdym razie: o co chodzi z tym nasłuchiwaniem?
- O nic... to, jak już wielokrotnie powtarzałem, niezwykłe miejsce. Powinieneś czasem sam do czegoś dojść. Nie mówię, żebyś nie zadawał pytań, bo to bardzo dobry nawyk. Chodzi bardziej o to, że twoje pytania coraz bardziej tracą na inteligencji, jakby nie chciało ci się myśleć. - Przerwał. Prawdopodobnie przez to, że również usłyszał ciężkie kroki dochodzące zza moich pleców.
Obróciłem się i zamarłem. Przede mną pojawiła się olbrzymia, mięsista postać górskiego Lantra. Ujrzawszy nas, zamrugał głupkowato oczami, jak to Lantry mają w zwyczaju, kiedy usiłują wykaraskać z chaosu w swym mózgu jakąś konkretną myśl. Ryknął, podniósł swoją maczugę i rzucił się na mnie z bezmyślną żądzą mordu w oczach.
Reakcja Jednookiego była szybsza niż moja. Rzuciłem się w bok, wpadając w drewno, które dopiero co przyniosłem. Zanim zdążyłem się podnieść, dwa sztylety tkwiły już głęboko w ciele Lantra: jeden na wysokości jego brzucha, ponieważ mój przewodnik nie był na tyle wysoki, żeby dotrzeć do szyi stwora bez wysokiego odbicia, a drugi eksplorował gardło odchodzącego już od zmysłów olbrzyma. Jednooki szybkimi ruchami wyjął obydwa ostrza z ciała upadającego na ziemię, odbił się od niego nogami i wylądował zgrabnie na ziemi kilka łokci dalej.
Gdy już się pozbierałem i podszedłem niepewnie do zabitego stworzenia, zauważyłem na jego masywnym karku dziwny znak: dwie pionowe kreski z jedną skośną, przecinającą te pierwsze. Stygmat bladł w oczach z jasnopomarańczowego w szarość. Zanim zniknął całkiem, zdążyłem jeszcze pokazać go Jednookiemu.
- Ciekawe... ale nie dziwne. Lantr nigdy nie atakuje od razu, bez cienia wątpliwości. Zwykle tylko podnosi za nogi i potrząsa ofiarą, po czym odchodzi do swojego wodza, z prośbą o pozwolenie na upolowanie obiadu.
- Co sugerujesz?
- Ten lantr został sługą człowieka, najprawdopodobniej czarnoksiężnika. - Spokój jego głosu był trochę denerwujący.
- Dlaczego mówisz to z takim spokojem? Ktoś nasyła na nas potwora, a ty najzwyczajniej nic sobie z tego nie robisz?
- Powiedz mi, Maralu, ile razy w twoim krótkim życiu panika uratowała ci życie lub rozwiązała jakikolwiek problem?
Milczałem.

środa, 15 lipca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.16.

Tym razem już trochę przesadził. Chciał, żebyśmy spali w tak niebezpiecznym miejscu! I jeszcze mówi, że nie wszystkie stworzenia są nam przyjazne w tym miejscu. Pocieszać to on nie umie...
- Jesteś pewien, że to dobry pomysł? - spytałem, usiłując przemówić mu do rozsądku. Byłem w pełni świadom, że to była rozpaczliwa próba, ponieważ jeszcze chwilę temu nie mogłem dogonić jego toku myślenia.
- Oczywiście, że nie. Masz lepszy? - Jednooki wciąż tryskał beztroską. Trochę mnie zaintrygowała ta nagła zmiana usposobienia z tajemniczego na swobodny. To nie było w jego stylu.
Złapałem się nagle na tym, że usiłuję przypisać go do tajemniczości. To niedorzeczne! Przecież znam go dopiero od niedawna.
- Nie mam. I tak nic nie wskóram, sam nie wiedziałbym co robić.
- Idź pozbierać chrust, rozpalimy ognisko. - po raz kolejny nie spodobał mi się jego pomysł. Nie odezwałem się jednak, tylko poszedłem w stronę ledwo we mgle(albo czymś podobnym) widocznych drzew w nadziei, że nic mnie nie napadnie podczas tej prostej czynności.
Gdy tylko oddaliłem się od mojego nowego towarzysza podróży na kilkanaście kroków, wszystko ucichło. Nie słyszałem już nawet najcichszego śpiewu ptaków, szumu liści na drzewach, ani nawet własnych kroków.
Zatrzymałem się. Ktoś mnie obserwował. Lub coś.
Obejrzałem się przez ramię. Nikogo tam nie było. W tym momencie znów doszły do moich uszu typowe leśne dźwięki, a cała ta niezwykła chwila ciszy poszła w nieznane. Stałem tak jeszcze przez chwilę, bojąc się poruszyć, jednak strach powoli ustępował, odblokowując moje zdolności poruszania się.
Po powrocie z naręczem gałęzi i patyków na rozpałkę, ujrzałem Jednookiego, który już wyjmował coś ze swojego płaszcza. Był to dziwny kawałek czegoś, co przypominało mięso, jednak jego kolor trochę mnie martwił: był tak czerwony, że krew przy nim wyglądałaby pewnie różowo.
- Trochę mało, ale powinno wystarczyć. - Stwierdził ze spokojem Jednooki, obiegając wzrokiem drewno, które kładłem właśnie na ziemi nieopodal ogniska. - Dziwnie wyglądasz. Czy to było za trudne?
- Co? Zbieranie?
- Nie chodzi mi o samo zbieranie... - powiedział, wracając do swojego normalnego dla mnie już tajemniczego, jadowitego tonu i równie nieprzeniknionego uśmiechu. - Raczej o to, co zdarzyło się trochę wcześniej. - Czyżby wiedział o tej ciszy, która mnie ogarnęła? A może to była jego sprawka?
- Skąd wiesz, że... - głos mi się urwał, nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Chyba wspominałem, że to nie jest zwykły las, prawda? - Z tym swoim uśmieszkiem wyglądał teraz jak jeden z tych mieszkańców miast, co to są przepędzani za samo istnienie.
- Co to była za cisza? - wybełkotałem.
- Cisza, powiadasz? Nazwałbym to raczej nasłuchiwaniem...

wtorek, 14 lipca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.15.

Szliśmy bardzo długo, a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Zdawało mi się, że idziemy już od dwucyfrowej liczby godzin, kiedy wreszcie mój przewodnik się zatrzymał i obejrzał na mnie.
- Czujesz coś dziwnego? - zapytał.
- Jak się tak zastanowić, to może. Na przykład, mam wrażenie, że idziemy z pół dnia, a mnie wciąż nie bolą nogi.
- Nie masz pojęcia, gdzie jesteśmy, prawda? - Na jego twarzy znów zagościł znajomy uśmiech.
- Nie będę udawał: to prawda.
- Wiedz zatem, że znajdujemy się w miejscu, które rządzi się nieco innymi prawami niż większość tego typu terenów. To miejsce zwie się lasem Athloarów, co już pewnie zapala w twoim umyśle iskierkę zrozumienia.
- Słyszałem parę pogłosek o tym lesie, jednak nigdy w nim nie byłem.
- Możesz być z tego powodu zadowolony, ponieważ nie znajdzie tutaj szczęścia ten, co go szuka. To bardzo tajemnicza okolica, gdzie gęsto rosnące drzewa przechodzą niemal natychmiast w rzadki gaik i na odwrót, gdzie nawet starożytne i doświadczone rasy miały czasem kłopoty ze znalezieniem wyjścia. To miejsce, a zarazem nie-miejsce, a raczej coś w rodzaju poziomu egzystencji, z którego wyjście znajdzie ten, co go nie szuka, a znajduje. Rozumiesz?
- W sumie.. nie bardzo. Nie szuka, a znajduje?
- Ano. To jedna z tych spraw, które trudno wyjaśnić. Sam musisz dojść do jej zrozumienia. Oczywiście, mógłbym cię tu zostawić, wystawiając w ten sposób twój umysł na próbę, ale nie sądzę, żebyś przeszedł tę próbę pozytywnie. Jeszcze nie teraz.
- No dobrze... ale dlaczego się zatrzymaliśmy? - Nie będąc w stanie dogonić go w domysłach, postanowiłem zejść w bezpieczniejsze tematy.
- To proste. Prześpimy się tutaj. - Beztroska, jaka z niego emanowała, przeraziła mnie.
- Przecież jesteśmy w środku lasu, we mgle i nie wiemy nawet, czy jest noc czy dzień!
- Trochę ciszej... nie wszystkie stworzenia w tym lesie są naszymi sprzymierzeńcami...

niedziela, 12 lipca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.14.

- Idziesz? - Jednooki nie wyglądał na zaskoczonego moją reakcją. Zresztą, jak dotąd ani razu nie zdarzyło mu się tak wyglądać. Jakoś zaczynałem się do tego przyzwyczajać. W końcu udało mi się ochłonąć po wiadomości o przyszłym miejscu pobytu Dorthuula, a przynajmniej zdołałem znów przebierać nogami w miarę sprawnie. - Nie przejmuj się. Poradzi sobie.
Zastanawiałem się, skąd on wie takie rzeczy. Sądząc po tym, co już zdążyłem zaobserwować, Jednooki posiadał niezwykłe umiejętności. Nie chciałem jednak bezczelnie pytać o wszystko na temat jego tajemniczej osoby. Ale moje chcenie chyba nie było zbyt silne.
- Jak możesz być tego taki pewien? - Zapytałem, zdając sobie w pełni sprawę z niezbyt inteligentnej składni tego pytania.
- To naturalne. Zastanawiałeś się kiedyś, Maralu, dlaczego latające stworzenia nie zderzają się ze sobą?
- Raczej nie. Czy to przez ich instynkt?
- Można to tak od biedy nazwać. Po prostu jestem w pełni świadom, że twój przyjaciel wie, dokąd leci i dlaczego. Zna te tereny.
I znów doszły kolejne pytania. Czy ja aż tak wolno myślę, że muszę wciąż zadawać pytania, czy to kwestia czegoś innego?
- Mam kolejne pytanie, Jednooki.
- Słucham... po raz kolejny.
- Jak już wcześniej zauważyłem, umiesz się posługiwać... ostrymi narzędziami, że tak powiem. Mógłbyś mnie nauczyć paru rzeczy?
- Oczywiście. - Jego ruch był szybki, jednak nie na tyle, żebym nie zdążył zareagować. Udało mi się uchylić z drogi pędzącego w moim kierunku ostrza sztyletu. Natychmiast jednak zdałem sobie sprawę, że drugi sztylet delikatnie przylega do mojego gardła, tym razem bardziej od strony dolnej. Spojrzałem powoli na twarz Jednookiego. Uśmiechał się na swój specyficzny sposób.
- Widzisz? Nauczyłeś się w ciągu kilku chwil, jak uniknąć ciosu, a także, że uniknięcie jednego ostrza może być niewystarczające.
Schował jednocześnie obydwa sztylety ruchami tak zwinnymi i szybkimi, że ostrza jakby natychmiast znalazły się w swoich pokrowcach, nie przebywając drogi.
Jednooki odwrócił się i ruszył znów w dalszą drogę.
Tkwiłem tak jeszcze przez chwilę, zanim usłyszałem jego głos.
- Koniec lekcji na dzisiaj!
Podążyłem za nim w mgłę i niepewność...

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.13.

Wyruszyliśmy niemal natychmiast, mimo że nie byłem nawet w połowie tak przygotowany na wyprawę, jak uważałem, że powinienem być. Cień jednak nie zwracał uwagi na moje narzekania na ten temat, a przynajmniej udawał, że to go mało obchodzi. Zastanawiałem się, co będzie, kiedy zgłodniejemy, ale miałem dziwne uczucie, że to nie stanowi największego problemu. W tym momencie bardziej nurtował mnie pościg, a raczej jego brak. To tak, jakby moi prześladowcy nagle zrobili sobie przerwę na obiad, co jest raczej nietypowe w takiej ścigającej sytuacji. I, przede wszystkim, gdzie podziewał się Dorthuul? Kiedy tak pozbierałem te wszystkie udziwnienia w jedno, zacząłem się niepokoić. Coś mi tu nie pasowało, i to nie pierwszy raz tego dnia.
No właśnie: dzień. Nigdy nie spotkałem się z czymś takim. Szliśmy w biały dzień przez las, a ja nie byłem pewien, czy czasem nie zapadła już noc. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że drzewa póki co rosły na tyle rzadko, że powinienem widzieć słońce, albo chociaż fragmenty nieba, a tak naprawdę patrząc w górę widziałem tylko mgłę.
Nie.
To nie była mgła. Raczej coś w rodzaju zasłony, jakby ktoś nie chciał, żebym widział więcej niż ten ktoś chce.
No i jeszcze mój nowy towarzysz podróży. Człowiek, który zjawił się znikąd, wyleczył rannego Pegaza, a także udowodnił, że może mnie w każdej chwili zadźgać sztyletem.
Miałem aż zbyt wiele powodów do obaw. I tak samo wiele pytań.
- Jednooki?
- Tak, Maralu? - jego głos wydał mi się aż zbyt aksamitny, prawie jadowity.
- Wiesz... Zastanawia mnie pewna sprawa.
- Tylko jedna?
- No, w zasadzie kilka... Ale jedna przede wszystkim.
- Słucham więc.
- Wiesz może, co się stało z tym drugim Nocnym Pegazem i jego jeźdźcem?
- Tak.
Zapadła pełna oczekiwania chwila ciszy. Jednooki najwyraźniej zastanawiał się, w jaki sposób opowiedzieć mi o losie Dorthuula, do którego już zaczynałem się przywiązywać, najprawdopodobniej ze względu na pościg. W każdym razie brakowało mi jego towarzystwa.
Po dłuższej chwili milczenia, nie wytrzymałem.
- A więc? Co z nim? Gdzie on jest?
- Jest w drodze. Albo w locie. Tak czy owak, jego wierzchowiec przyjął na siebie trochę mniej strzał niż twój, nie sądzę więc, by musiał się zatrzymywać na długo. Twój przyjaciel wyglądał jak kawał dobrego maga.
- Widziałeś, dokąd polecieli?
- Tak. W kierunku północnym, na Wzgórza Laeth.
Zamarłem w bezruchu. Jeżeli rzeczywiście poleciał w tamtym kierunku, zaczynałem się o niego martwić. Słyszałem wiele opowieści o Wzgórzach Laeth.
Żadna z tych gawęd nie była przyjemna.

niedziela, 28 czerwca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.12.

- Zaskoczyłeś mnie, to wszystko, Jednooki! - powiedziałem bez przekonania, trzymając się za szyję, jakby moja ręka mogła ją ochronić.
Jednooki zaśmiał się w sposób bardziej jeszcze niepokojący niż wcześniej się uśmiechał.
- Na tym polega przeżycie. - powiedział cicho, po czym po chwili milczenia dodał: - Po części. Generalnie rzecz biorąc, jeżeli dasz się zaskoczyć komuś, kto ma złe zamiary, masz małe szanse, żeby pokrzyżować jego plany... Jednoooki?
Nie byłem pewien, czy zrozumiałem, o co mu chodziło. W każdym razie poczułem się jak uczeń, któremu mistrz usilnie stara się wbić coś do głowy, mimo wyraźnych oporów młodego. Nie spodobała mi się ta rola.
- Tak cię nazwałem w myślach. Jak mnie znalazłeś? - pierwsze pytanie, jakie wpadło mi do głowy po dłuższym śnie, wydawało się teraz jakby zbyt ważne.
- To nie jest trudne do wyjaśnienia. - Jednooki chrząknął, po czym zaczął rozjaśniać moją ciemnotę. - Będąc akurat w lesie, który wybrałeś jako dobre miejsce na przymusowy postój, wyczułem pewne... zakłócenie w jednym z... - tu przerwał na chwilę, jakby starał się dobrać odpowiednie słowo. - ... wymiarów. Zrozumiałem, że gdzieś niedaleko Nocny Pegaz został raniony.
- Nie rozumiem. Co to jest "zakłócenie w jednym z wymiarów"? Brzmi jak słowa w innym języku... - wiedziałem, że nie popiszę się swoją ograniczoną wiedzą, więc zdecydowałem przestać udawać, że wszystko jest dla mnie jasne.
- Zakłócenie to, jak na pewno wiesz, coś, co naruszyło naturalny stan jakiejś rzeczy, zaburzyło oryginalną falę czegoś, tłumacząc to na najprostszy język... - najwyraźniej jego najprostszy język znajdował się na jednej z najwyższych pozycji w mojej hierarchii językowej. Czyli znów nie do końca złapałem sens jego mowy. Nie przerywałem jednak jego wywodu. - "w jednym z wymiarów" natomiast, to coś w rodzaju słów zastępczych, ponieważ nie wiedziałem, jak nazwać to, o czym mówię. Ma to zbyt wiele nazw i nie wiem, którą będziesz dobrze kojarzył. Wymiar? Poziom? Platforma umysłu? A może po prostu wyższe rozumienie lub wyższa percepcja? - Powiedzmy, że zaczynałem po części rozumieć, o co ten cały hałas. Oczywiście, ledwie połowa wydanych przez niego dźwięków była dla mnie czymś sensownym i zrozumiałym.
- No dobrze... - zdołałem pojąć, że taka wiedza na razie wystarczy. - Chyba wiem, co próbujesz mi powiedzieć.
- Nie wątpię. Nie wyglądasz na tępaka, który ma problemy z wypowiedzeniem wyrazu dłuższego niż dwusylabowy. Wracając do opowieści, wyczułem tegoż pegaza, więc nie zostało mi nic innego, jak to sprawdzić. Poszedłem za tym, nazwijmy to, "zakłóceniem", i trafiłem aż tutaj. Po krótkiej obserwacji twoich śmiesznych nieco zachowań, uznałem, że mogę śmiało działać. Podczas gdy ty zajmowałeś się bieganiem po lesie w poszukiwaniu czegoś, czego nie znalazłeś, zdążyłem doprowadzić Al'toira do w miarę znośnego stanu. Reszty już się chyba domyślasz, prawda?
- Tak. Przynajmniej ogólnie. W jaki sposób go wyleczyłeś w tak krótkim czasie? I gdzie on teraz jest?
- Sposoby, których użyłem, wymagają pewnych umiejętności, o których ci jeszcze wspomnę, za pozwoleniem oczywiście. Miejsce pobytu Pegaza nie jest mi już znane. Pozwoliłem mu się oddalić, zasłużył na to wystarczająco.
W sumie i tak bym go już nie dosiadł. Jakimś dziwnym trafem, nocne pegazy nie przypadły mi do gustu.
Zdałem sobie sprawę, że Cień przygląda mi się badawczo, jakby czytał we mnie jak w księdze.
- Chyba przyda ci się towarzystwo, Maralu. - powiedział głośno, z nieodłącznym, wciąż tak samo niepokojącym, niemal złodziejskim uśmiechem.
Cóż mi pozostało? Zgodziłem się, wiedząc, że sam nigdzie nie zajdę...

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.11.

Zbudziłem się wczesnym rankiem wśród rosy. Nie byłem jednak mokry. Podczas gdy spałem, ktoś mnie przeniósł na jakiś ciepły, cienki, ale odporny na wodę materiał. Nie ochraniał on jednak przed nierównościami gruntu, co odczuwałem boleśnie w okolicach pleców. Nie to jednak mnie martwiło.
Zorientowałem się, że nieznajomy gdzieś zniknął razem z nocnym pegazem. Rozejrzałem się. Którędy mógł pójść? Dopiero po chwili zrozumiałem, że to bezcelowe, bowiem mógł odlecieć na grzbiecie Al'toira, który, jak twierdził, wróci niedługo do zdrowia. Poczułem się dziwnie, jak nie czułem się jeszcze nigdy w życiu. Nieraz bywałem sam w gęstym i ciemnym lesie, kiedy byłem mały, ale to było co innego. Poza tym, ten las wcale nie jest ciemny. Mimo swojej gęstości, promienie słońca tańczyły wśród drzew, jakby las gościł słońce z radością.
Usłyszałem kroki z mojej lewej strony. Już miałem się schować, ale nagle usłyszałem te same kroki za sobą. Potem te kroki ucichły, a usłyszałem inne, tym razem na wprost mojej twarzy, jednak i te po chwili ucichły. Czułem się zdezorientowany, nie wiedziałem, gdzie mógłbym się schować.
Nagle czyjaś ręka chwyciła mnie od tyłu za szyję, a jednocześnie druga ręka, uzbrojona w sztylet podniosła broń stanowczo zbyt blisko mojego gardła. Kiedy, przerażony, zaczynałem myśleć, jak się tu wyrwać z uścisku, nie tracąc głowy, uścisk nagle zelżał, sztylet oddalił się od mojej szyi, a ja odskoczyłem natychmiast i obróciłem się.
Przede mną stał Jednooki(tak go zdecydowałem nazywać, póki nie zdradzi mi swego imienia), szczerząc zęby w swój niepokojący sposób. Tylko tak stojąc, byłby w stanie zniechęcić mnie do obrony.
- Musisz się wiele nauczyć, jeśli chcesz przeżyć w szerokim świecie dłużej niż tydzień. - powiedział, ciągle utrzymując na twarzy ten sam szelmowski uśmiech, a ja niemal straciłem nerwy. Powstrzymałem się jednak od wywrzeszczenia mu w twarz mojego niezadowolenia. Nie byłem jeszcze pewien, czy to był tylko kiepski żart już nie bezimiennego, ale wciąż nieznajomego.

Opowieści Nekromanty, cz.10.

- Nie bój się, nie mam złych zamiarów. - nieznajomy mówił głosem tak cichym, że graniczącym z szeptem. - Gdybym chciał ci coś zrobić, pewnie już byś to odczuwał. - dodał ze złowieszczym błyskiem w oku.
No właśnie. Teraz, gdy już się do niego zbliżyłem, zauważyłem że brakuje mu jednego oka, a przez pusty oczodół i resztki powiek biegnie długa, paskudna blizna, sięgająca z jednej strony górnej części czoła, a z drugiej niemalże dotyka ust. Po raz kolejny poczułem dreszcze.
- Kim jesteś? - zgodnie z własnym zwyczajem, zadałem to pytanie bez większej nadziei na konkretną i wyjaśniającą wszystko odpowiedź. Nie zawiodłem się.
- Gdybym ci powiedział, i tak nie zmieniło by to za bardzo sytuacji, a zrodziłoby tylko nowe pytania, na które przyjdzie kiedyś lepszy czas. Póki co, lepiej pozostać w niewiedzy.
- Co zrobiłeś mojemu wierzchowcowi? - postanowiłem, że nie będę mu na razie zbyt dużo mówił. Nie udało się.
- To nie twój wierzchowiec, prawda? Nie trafiłeś tutaj sam? - Cień mówił głosem cichym, spokojnym, niemal aksamitnym, a jednak w jego złowieszczym uśmiechu(a może to i przez bliznę) było coś niepokojącego. W każdym razie odniosłem wrażenie, że jak na nieznajomego sporo wie na mój temat.
- Dlaczego tak sądzisz? - zapytałem. Na swoje nieszczęście, błędnie uznałem, że jestem w stanie go zmylić.
- Nie spotkałeś nigdy wcześniej Nocnego Pegaza, ani o nich nie słyszałeś, prawda? - tym razem już zrozumiałem, że nieznajomy zna odpowiedź na wszystkie te pytania, a zadaje mi je tylko po to, żeby usłyszeć to z moich ust.
- Nie... - odpowiedziałem po chwili milczenia.
- A może chciałbyś coś o nich usłyszeć?
- Może.
- Dobrze. Ale nie stójmy tak, usiądźmy. Nie przy ognisku oczywiście, jestem pewien, że wciąż cię szukają. - ta jego wszechwiedza zaczynała mi już działać na nerwy. - Dzisiaj jeszcze musimy zasiąść przy rannym stworzeniu. Nie martw się - dodał, widząc nagle zainteresowanie(a może nawet troskę) Al'toirem w moich oczach. - Niedługo wróci do zdrowia.
Spoczęliśmy więc na gołej trawie. Noc była bezchmurna i ciepła, a ja wreszcie poczułem się dobrze. Na tyle dobrze, na ile można się czuć w środku lasu w towarzystwie zakapturzonego, poznaczonego bliznami nieznajomego. Jakimś cudem jednak byłem spokojny i zdałem sobie sprawę, jaki jestem śpiący.
I zanim zdołałem się czegokolwiek dowiedzieć na temat nocnych pegazów, usnąłem głębokim, długim snem.

piątek, 19 czerwca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.9.

Kiedy już moje nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa, zrozumiałem, że to na nic. Zacząłem wracać w stronę polany, na której zostawiłem dogorywające stworzenie. Gdy zbliżyłem się na tyle, że między drzewami widziałem już wysoką trawę, przystanąłem... czy to możliwe? Zdawało mi się, że słyszałem kroki.
Zacząłem skradać się w stronę leżącego na ziemi nocnego pegaza i przykucnąłem w jakichś krzakach na skraju muru drzew. Nasłuchiwałem.
Ktoś po chwili wyłonił się zza linii drzew po przeciwnej do mojej kryjówki stronie. Ciemna, zakapturzona postać sunęła jakby nad ziemią, ponieważ płaszcz tak całkowicie ją okrywał, że nie było widać, jak i czy w ogóle porusza nogami. Tajemnicza postać poruszała się bezszelestnie w kierunku ciężko rannego Al'toira. Stanęła nad nim i pochyliła się. Nie wiem, co zrobiła zwierzęciu, ponieważ jego cielsko zasłoniło mi dużą część horyzontu. Pewne jednak było to, że po kilku minutach całkowitej niemal ciszy i nerwowego(dla mnie) wyczekiwania, stworzenie odetchnęło głęboko i wyczułem, że czuje się lepiej. Nie rozumiałem, dlaczego, ale po prostu to poczułem.
- Możesz już wyjść z ukrycia. - rzekł tajemniczy nieznajomy. Przeszył mnie zimny dreszcz. Co teraz? Tkwiłem tam jeszcze przez chwilę, aż do momentu, kiedy ów osobnik dodał:
- Maralu.
Tym razem dreszcz przebiegł po całym moim ciele, nie tylko po plecach. Nie miałem wyjścia. Wstałem, otrzepałem zakurzone nieco ubranie, pomyślałem z ironią: "No, trudno, każdy kiedyś umiera" i skierowałem swój niepewny jak zawsze krok ku zakapturzonemu nieznajomemu.

środa, 17 czerwca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.8.

Spadaliśmy bardzo długo. Zbyt długo, jak na wysokość, na której myślałem, że byliśmy. Odważyłem się rozglądnąć wśród świszczącego i zatykającego płuca wiatru. Al'toir, którego wciąż kurczowo się trzymałem, zdołał ostatnimi siłami podnieść skrzydła i utrzymać je w miarę poziomo, tak aby spadanie było wolniejsze. Z każdą jednak sekundą mój wierzchowiec wypuszczał z siebie kolejne cząstki życia...
Zamknąłem oczy z nadzieją, że wytrzyma jeszcze kilka chwil, żeby uderzenie o ziemię nie było ostatnią przygodą w moim życiu...
Nagle poczułem, jak wnętrzności opadają dużo niżej niż powinny. Spojrzałem w dół i zdołałem uchwycić wzrokiem łeb drugiego Al'toira, wyraźnie większego niż mój. Sprowadził nas bezpiecznie na jakąś polanę wśród gęstego lasu, a ja natychmiast zeskoczyłem z pegaza i zacząłem się rozglądać za Dorthuulem, byłem bowiem przekonany że gdzieś tu musi być. Zacząłem biegać to tu, to tam, aż w końcu musiałem się przyznać przed samym sobą, że Al'toir, który nas uratował, był inny od tych dwóch, które wcześniej tego dnia poznałem. Wróciłem do ciężko rannego zwierzęcia. Okazało się, że nasz wybawiciel zniknął, a ja zostałem sam z umierającym nocnym pegazem. "Świetnie!", pomyślałem, za wszelką cenę usiłując zachować zimną krew. Kiepsko mi to wychodziło.
Udało mi się jednak jakimś cudem użyć swego otępionego podróżą umysłu i przypomnieć sobie ten dzień, w którym pewien stary wędrowny mnich przybył do mojej rodzinnej wioski i pokazał mi między innymi część swoich ziół leczniczych. Jedno z nich potrafiło nawet zasklepić i uzdrowić krwawiącą ranę. Jak ono wyglądało...
"No, myśl, tępaku, myśl", usłyszałem w swojej głowie obcy głos. Zignorowałem go.
Błękitny kwiat... podłużne, wąskie liście z kolcami... błyszczący.
Pobiegłem w las, starając się nie zgubić, i jednocześnie szukając kwiatu. Biegłem przez chwilę, zanim mój organizm zrozumiał, że potrzebuje więcej powietrza niż jestem w stanie mu dać(co nastąpiło bardzo szybko...) i poinformował mnie o tym poprzez poprzez poplątanie nóg i upadek na twarz w gęste krzaki.
Podniosłem się z ziemi, dysząc ciężko i zacząłem(już wolniej... dużo wolniej) ponownie przeczesywać las w pełnym nadziei(czyli i tak już spustoszonym nieco ze względu na mój stan) poszukiwaniu domniemanego lekarstwa.
Chodziłem tak bardzo długo...

piątek, 29 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.7.

Pobiegliśmy w bok, w kolejną niepewną, brudną uliczkę. Dorthuul nie obracał głowy, patrzył wciąż przed siebie, jakby widział wyjście z tej nie najlepszej sytuacji.
Wyskoczyliśmy nagle na główny gościniec, mag jednak, nie zatrzymując się nawet na chwilę, pobiegł w kierunku głównej bramy miasta. Strażnicy już nas spostrzegli i wyjęli broń. Miałem nadzieję, że zrobili to ze względów obronnych, jednak Dorthuul w biegu wypowiedział kolejną inkantację i po chwili dwaj strażnicy padli, rażeni ognistymi grotami. Kiedy obok nich przebiegaliśmy, ich ciała zamieniały się już w dym.
Mag nie zatrzymał się nawet na moment, przebiegłszy bramę. Wydał za to z siebie dziwny dźwięk, przypominający połączenie zwykłego gwizdu z pohukiwaniem sowy. Spomiędzy drzew wybiegły dwa Al'toiry(stworzenia przypominające pegazy, jednak nie posiadające sierści i nie pokazujące się zwykle za dnia...) i, zobaczywszy swego pana, skierowały się prosto ku niemu. Dorthuul wykonał dziwny gest ręką i drugie ze stworzeń skierowało na mnie swoje pozbawione źrenic oczy.
Po chwili znalazłem się na grzbiecie owego stworzenia, bynajmniej nie z własnej woli - Al'toir po prostu zgarnął mnie na siebie swoim skrzydłem.
Nabieraliśmy prędkości, aż w końcu wznieśliśmy się w powietrze, ponad drzewa, potem ponad chmury. Nie minął długi czas, aż cały zmoknąłem od tych zawieszonych w powietrzu deszczów, ale mimo wszystko odczułem ulgę - zgubiliśmy pościg.
Strzała nadleciała znikąd ze świstem i utkwiła w moim ramieniu. Nie mogłem w to uwierzyć: kto mógł mnie trafić z takiej odległości? Straciłem równowagę i chwyciłem się zdrową ręką skrzydła Al'toira i spostrzegłem z przerażeniem, że w moim wierzchowcu tkwi pięć strzał, z czego jedna niebezpiecznie blisko szyi. Krzyknąłem. Dorthuula i jego nocnego pegaza nigdzie nie było, pewnie byli gdzieś znacznie wyżej. Zaczęliśmy nabierać szybkości, jednak tym razem wskutek spadania...
Pikowaliśmy w dół coraz szybciej. Mimo wiatru, łopoczącego w częściowo bezwładnych skrzydłach Al'toira, czułem jego przerywany, świszczący oddech, czułem jak uchodzi z niego życie...

wtorek, 26 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.6.

Strzała świsnęła mi tak blisko ucha, że podskoczyłem. Dorthuul chwycił mnie za rękę i pociągnął w głąb kolejnej ciemnej, wąskiej uliczki. Po chwili znów czułem na twarzy wiatr, na plecach ciarki, w nogach zmęczenie, a w płucach nadmiar cuchnącego rybami powietrza. Mijaliśmy kolejne zakręty, a ja czułem, że ścigający nas wciąż depczą nam po piętach, mimo że ich krzyki oddalały się. Kolejna strzała przeleciała niedaleko mojej głowy, a ja zorientowałem się z przerażeniem, że nadleciała z przodu - a więc byliśmy otoczeni.
- Umiesz się posługiwać sztyletem?! - krzyknął do mnie przez ramię Dorthuul.
- Trochę! - odkrzyknąłem.
Mag wyjął szybkim ruchem sztylet i zwolnił bieg, po czym przekazał mi mieczyk.
- Jeśli zaatakuje cię więcej niż dwóch, uciekaj. - wyszeptał czarownik, na tyle głośno jednak, żebym dosłyszał to mimo dzikich wrzasków, które ponownie zaczęły się do nas zbliżać.
Sztylet był doskonale wyważony, jednak w tym momencie miałem ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład ocalenie skóry. Kolejny pocisk z łuku przeleciał z furkotem nad moją głową, co skłoniło mnie do szybszego biegu. Dorthuul chyba to wyczuł, bo też przyspieszył. Skręciliśmy dwukrotnie w lewo, biegnąc przez cały czas, jednak przy każdym z dwóch zakrętów mag wykonał kilka dziwnych, skomplikowanych gestów, po których w powietrzu pojawiała się półprzezroczysta chmurka.
Zatrzymaliśmy się.
- Zmyliłem nieco pościg, ale muszę się czegoś dowiedzieć o tych, co nas ścigają. Biegnij za mną i staraj się stąpać miękko, żeby nie było nas słychać. Zatrzymam ze dwóch i uciekniemy z miasta. - Trochę mnie zdziwił tymi słowami, ale nie miałem wyjścia. Kiwnąłem głową. - Nie atakuj nikogo, chyba że będzie chciał cię zabić... z bliska. Nie chcemy walczyć ze wszystkimi, mogłoby być nieciekawie. Pamiętaj, że chcemy się tylko dowiedzieć paru rzeczy. - Kiwnąłem po raz kolejny głową, zdając sobie w pełni sprawę, że mag zaczął mówić o sprawie w imieniu nas obu, mimo że mnie mało obchodziło w tym momencie, jaki jest cel pościgu. Chciałem tylko uciec i mieć chwilę spokoju.
Mag znów puścił się biegiem w boczną uliczkę, skręcił kilka razy, aż w końcu zobaczyliśmy przed sobą biegnących ludzi: wszyscy byli ubrani w ciemny szaty, jednak to mniej martwiło niż fakt, że mało który ustępował gabarytami powalonemu wcześniej przez Dorthuula gigantowi...
Biegli wciąż przed siebie, mimo że już dawno zgubili nasz ślad, co mogłoby okazać się dziwne, na szczęście mój tajemniczy towarzysz zdążył już kilkukrotnie udowodnić, że potrafi więcej, niż na to wygląda.
Dorthuul zwolnił bieg i wymówił szybko pod nosem kilka niezrozumiałych dla mnie słów, po czym przyspieszył znacznie. Biegliśmy teraz tak szybko, że po chwili zrozumiałem już, jakie zaklęcie rzucił. Nagle poczułem coś w głowie, poczułem, że gdy tylko dobiegniemy do olbrzymów, będę się już musiał nastawiać na ucieczkę.
Niewiele się pomyliłem. Mag, dobiegłszy do ostatniego ze ścigających, wyskoczył na wysokość jego głowy i szybkim ruchem grzmotnął mu w głowę pałką, która nie wiadomo kiedy znalazła się w ręku maga. Gigant zatoczył się i runął na bruk, przewracając pobliskie beczki i roztrzaskując skrzynkę. Poprzedzający go giganci nie zwolnili jednak, biegli dalej, jakby ciągnięci niewidzialną siłą w tym jednym kierunku. Mój towarzysz szybko wyjął z wewnętrznej kieszeni mały flakonik, do połowy tylko wypełniony fioletowawym płynem, odkorkował go i zaczął wypowiadać słowa kolejnej inkantacji. Powoli, stopniowo, ciało powalonego na ziemię olbrzyma zamieniało się w coś w rodzaju różnokolorowej mgiełki, która zmierzała do wnętrza flakonika. Kolejna strzała przemknęła tak blisko mnie, że prawie zdrętwiałem. Mag nie przerywał jednak dematerializacji, skupiony na swojej czynności tak głęboko, że zdawał się nie słyszeć okrzyku łucznika, który wypuścił ową strzałę.
Znów usłyszałem narastające krzyki, ale nie przeszkadzałem Dorthuulowi - wiedziałem, że cokolwiek robi, musi to być dla niego bardzo ważne. Po chwili mgiełka znalazła się w całości w fiolce, wtedy czarownik spokojnie zakorkował ją i schował do wewnętrznej kieszeni szaty. Kiwnął głową, zadowolony, po czym ruchem ręki kazał biec za sobą.
Krzyki narastały...

poniedziałek, 25 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.5.

Chwilę milczenia, która zapadła po słowach Dorthuula, przerwał cichy dźwięk dochodzący spod podłogi, przypominający nieco szmer przesuwanego po podłodze ciężkiego przedmiotu. Powoli, zanikając stopniowo, dźwięk ten oddalał się, aż w końcu ucichł całkowicie, pozostawiając nasze milczenie samemu sobie.
Postanowiłem, że już wystarczy.
- Będziemy tak czekać? - Zapytałem.
- Nie, sądzę, że już czas, żeby sprawdzić to i owo. - odrzekł mag, po czym wstał i machnął na mnie ręką. - Chodź, wyzdrowiałeś już na tyle, że możemy przejść do poważniejszych spraw. - Zaczął wychodzić. Podążyłem za nim, zastanawiając się, cóż może być tak poważnego, że moje zdrowie jest przy tym sprawą nieważną. Nie przywykłem do poświęceń.
Sprawa ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest ważna w chwilę po tym, jak przeszedłem przez próg pokoju. Moim oczom ukazał się przerażający widok: dwa ciała - karczmarza i jednego z jego pomocników - były wleczone po podłodze przez postać tak ogromną, że przesłaniała pół izby, co z mojej perspektywy robiło spore wrażenie. Olbrzymia postać skierowała się do drzwi od kuchni, a właściwie ich resztek, ponieważ większa ich część znajdowała się w izbie, z której olbrzym wychodził. Gdy już zniknął za ścianą, Dorthuul odezwał się. Dopiero wtedy zorientowałem się, że stoi obok schodów, ze spojrzeniem skierowanym na moją zszokowaną twarz.
- Nie pytaj. Na to przyjdzie czas później. Teraz rób, co ci każę, jeśli chcesz przeżyć. - Po tych słowach ponownie machnął na mnie ręką i zaczął bezszelestnie schodzić po schodach. Poprowadził mnie za ladę głównej izby i stanął obok tego, co niedawno było jeszcze drzwiami, i kazał stanąć obok siebie, ale dalej od przejścia.
Czekaliśmy przez chwilę. Nagle z kuchni zaczął dochodzić cichy, ale narastający tupot ciężkich kroków, co sprawiło, że przeszły mnie ciarki i zesztywniałem: wiedziałem, że znów nadchodzi ów olbrzym i z jakiegoś powodu nie byłem tym ucieszony.
- Nie ruszaj się i nie wydawaj żadnego dźwięku. - wyszeptał czarownik. Nie wiem dlaczego, ale te słowa wydały mi się zbędne w tej sytuacji.
Niepokojący dźwięk kroków narastał, aż wreszcie z przejścia wynurzyła się potężna głowa, potem tułów i dopiero nogi - olbrzymi mężczyzna musiał się bowiem porządnie schylić, żeby zmieścić się pod framugą. Nie zauważył maga ze swojej prawej strony, zbyt był pochłonięty kolejnymi dwoma ciałami, które leżały niedaleko wyjścia z karczmy. W tym momencie zauważyłem, że jeden z trupów to młoda kobieta. Przeszył mnie dreszcz przerażenia, zadrżałem i zahaczyłem łokciem o jedną z butelek stojących za mną.
Kilka rzeczy wydarzyło się w jednym momencie. Gigant z zadziwiającą, jak na jego gabaryty, szybkością, obrócił się w naszym kierunku, Dorthuul uniósł dłoń i zaczął wymawiać inkantację, a ja zamarłem po raz kolejny w bezruchu, nie będąc w stanie myśleć trzeźwo. Olbrzym, widząc, co się dzieje, rzucił się na maga z krzykiem, który obudziłby chyba umarłego, lecz po chwili leżał już na roztrzaskanym przez samego siebie barku. Dorthuul, który jakimś dziwnym trafem znalazł się w miejscu, z którego skoczył wielki mężczyzna, zaczął ponownie rzucać czar. Gigant bynajmniej nie przejął się fragmentami szkła na swoim ciele, po czym skoczył znów na czarownika z kolejnym okrzykiem. Tym razem nie zdążył dolecieć, siła zaklęcia odrzuciła go do tyłu z taką siłą, że pokruszył ścianę za zniszczonym barkiem i osunął się, zakrwawiony, na podłogę.
- Na co czekasz, rusz się! - krzyknął Dorthuul i chwycił mnie za rękę. Zanim wybiegliśmy z tawerny, usłyszałem jeszcze okrzyki furii co najmniej kilku ludzi, a ich dźwięk dziwnie przypominał ten wydawany wcześniej w walce przez zabitego wielkoluda. Wyskoczyliśmy na ulicę i rzuciliśmy do ucieczki. Mag powiódł mnie przez kręte uliczki portowego miasta, w które sam chyba nie wszedłbym nawet w słoneczny dzień. Po wielu zakrętach, kilku przewróconych beczkach z winem i jednej potrąconej kobiecie, Dorthuul nagle zatrzymał się, a ja wpadłem na niego, zdziwiony tym niespodziewanym końcem szaleńczego biegu.
- Przepraszam - powiedział - To dobre miejsce na chwilę odpoczynku, ale i tak musimy jak najszybciej wynosić się z tego portu. Ścigają nas.
- O co w tym wszystkim chodzi? Kim był ten wielki, dlaczego go zabiłeś i dlaczego on zabił tamtych? I przed kim uciekamy, kto nas ściga?
- Uspokój się, nie ma teraz czasu na długie odpowiedzi. Musimy uciekać, powiem ci tylko, jak to zrobimy i ruszamy. Dobrze? - Trochę zbił mnie w tropu tymi słowami, ale nie byłem na tyle spanikowany, żeby zaprzeczyć.
- Tak. - Mówiąc to, zdałem sobie sprawę, że Dorthuul posłużył się w walce magią, co było dosyć zaskakujące po tym, co mi wcześniej opowiadał...

piątek, 22 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.4.

Dorthuul zadzwonił ponownie na karczmarza, po czym wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza mały flakonik z jakimś ciemnym płynem, pióro koloru krwistoczerwonego oraz dziwny przedmiot, przypominający nieco medalion bez łańcucha. Zacząłem się zastanawiać nad przeznaczeniem tych dziwnych przedmiotów, gdy nagle Dorthuul odchrząknął i spytał:
- Czy mógłbyś na chwilę odwrócić głowę? Nie chciałbym, żebyś na to patrzył...
Spojrzałem na niego, zaintrygowany.
- Dobrze. - odpowiedziałem po chwili wahania. Odwróciłem się, podszedłem do okna i spojrzałem na krajobraz. Uchwyciłem wzrokiem dwie zakapturzone postacie, rozmawiające pod ścianą jakiegoś niezbyt okazałego budynku. Pochylały się ku sobie, jakby bały się, że ktoś je podsłucha. Spojrzałem nieco dalej, na gościniec. Jakiś wędrowiec na koniu stał przy bramie miasta i rozmawiał ze strażnikiem. Powinien wiedzieć, że w nocy nikogo nie wpuszcza się ani nie wypuszcza z miasta. Takie przynajmniej zwyczaje bywały w tych nielicznych miastach, które odwiedziłem.
Nagle strażnik upadł cicho na ziemię. Spojrzałem na owego wędrowca na koniu. Trzymał w ręku krótki sztylet. Dorthuul, jakby przewidując moją reakcję, powiedział cicho:
- Jeszcze nie.
- Ale…
Już miałem się obrócić, kiedy zobaczyłem, jak drugi strażnik wyszedł z wieży obronnej. Sztylet utkwił mu w gardle zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Wędrowiec zsiadł z wierzchowca, podszedł do padającego powoli strażnika i wyrwał mu ostrze z szyi, nim ten upadł, po czym spokojnie schował broń do pochwy i wszedł do wieży. Po chwili brama podniosła się powoli.
- Nie ucieknie daleko. – powiedział spokojnie mag.
- Jak to? – spytałem, oniemiały ze zdziwienia.
Odpowiedź na moje pytanie nadeszła po chwili. Zabójca wyszedł z wieży i wsiadł na konia. Po chwili przewalił się na drugą stronę grzbietu i spadł, a koń stanął dęba i uciekł galopem przez otwartą bramę. Dopiero teraz zauważyłem, że w szyję zabójcy wbita jest strzała. Jakaś postać podeszła do martwego wędrowca, podniosła go z ziemi, po czym, niosąc trupa na plecach, weszła w jedną z ciemnych uliczek i znikła mi z oczu.
Patrzyłem jeszcze przez dłuższą chwilę na miejsce, w którym zniknął ów dziwny osobnik niosący zwłoki. Byłem tak zaskoczony sceną, która się tu rozegrała, że nie byłem w stanie wykrztusić choćby jednego słowa.
Z otępienia wyrwał mnie cichy syk, przypominający dźwięk rozgrzanej do czerwoności stali wkładanej do zimnej wody.
- Jeszcze nie. – powtórzył mag. Posłuchałem go i stałem dalej z twarzą zwróconą w stronę okna, mimo że coraz bardziej kusiło mnie, żeby się obrócić i zobaczyć, co takiego wyprawia Dorthuul. Po chwili rozległ się kolejny syk i poczułem nagle zapach palącej się skóry, jednak po chwili zapach zniknął.
- Już. – odezwał się Dorthuul ochrypłym głosem.
Obróciłem się. Mag chował do wewnętrznej kieszeni na wpół pustą już fiolkę z ciemnym płynem i pióro, jednak medalion leżał dalej na stoliku. Dorthuul wyjął kawałek materiału z kieszeni, po czym owinął nim medalion i schował go do kieszeni.
- Co to za przedmioty? – zapytałem.
- Wyjaśnię ci to w swoim czasie. Teraz niewiele byś z tego zrozumiał.
- Dlaczego chciałeś, abym się obrócił?
- Na to pytanie już wcześniej dałem ci odpowiedź. – odparł mag zmęczonym tonem. Zdałem sobie sprawę, że jest znacznie bardziej wyczerpany niż przed kilkoma chwilami. Miał podkrążone oczy, co sprawiło, że wyglądał jakby nie spał kilka nocy.
- Skąd wiedziałeś, że chciałem się obrócić?
- To normalna reakcja, gdy człowiek zobaczy coś tak zaskakującego jak zuchwałe podwójne morderstwo na środku gościńca.
- Jak… że co? – byłem tak zaskoczony faktem, że Dorthuul doskonale wiedział, co zdarzyło się pod bramą, że nie wiedziałem co powiedzieć. Przecież siedział w głębi pokoju, nie mógł więc widzieć gościńca. – Jakim cudem wiesz, co się wydarzyło pod wieżą? Przecież nie mogłeś tego zobaczyć… - mag tylko się uśmiechnął.
- Czy nie mógłbyś zastanawiać się nad rzeczami nieco bardziej istotnymi niż mój wzrok? Na przykład mnie zastanawia, dlaczego karczmarz jeszcze się nie pojawił, mimo że dzwoniłem na niego już dłuższą chwilę temu… Już nawet zdążyło mi zaschnąć w gardle…

czwartek, 21 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.3.

Tajemniczy mag odchrząknął i powiedział:
- Zapewne zdziwi Cię, kiedy powiem, że od długiego czasu obserwuję twe poczynania. A robię to, od kiedy zawitałem do wioski Meris'tham i zacząłem wypytywać pobliskiego strażnika o tutejsze zwyczaje, ten powiedział mi między innymi o pewnym chłopcu, który naraził mu się wiele razy. Tym chłopcem okazałeś się Ty. Od czasu, kiedy zacząłeś interesować się... przygodami, stałeś się inny niż pozostali mieszkańcy wioski. Stałeś się również problemem dla swych rodziców, ponieważ często wpadałeś w tarapaty. Masz do tego aż za duży talent. - zaśmiał się cicho. - Zwykle nie interesuję się zbytnio pojedynczymi ludźmi, chyba że mam z nimi jakieś porachunki.. Ty jednak bardzo mnie zaintrygowałeś. Postanowiłem Cię od tamtego czasu obserwować. Teraz, po prawie dwudziestu latach, wreszcie mam pewność, że jesteś godzien mego zaufania.
- Byłbym szczęśliwy, gdybym i ja mógł zaufać Tobie. Jednak jak dotąd wiem o Tobie tyle, co nic. Nie znam nawet Twego imienia. Mogę pomóc Ci w znalezieniu tych, jak to nazwałeś, "rzeczy", ale wolałbym wiedzieć, z kim mam do czynienia.
- Dobrze. Nazywam się Dorthuul i, jak już kiedyś wspomniałem, jestem magiem. Więcej ci o mnie nie mogę powiedzieć, zatem pytam jeszcze raz: Czy podejmiesz się, bez większej wiedzy o mej osobie, zadania, które Ci opiszę?
Po dłuższej chwili milczenia, która zapadła po jego słowach, odrzekłem:
- Podejmę się. Mam nadzieję, że nie będę tego później żałował.
- Znakomicie! Zatem posłuchaj mej krótkiej opowieści... - przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej. - Dwadzieścia jeden lat temu zawitałem do pewnego miasta, zwanego Mor'Thouden. Gdy tylko przekroczyłem jego bramy, ogarnął mnie zachwyt na widok wspaniałych budowli, sklepów i straganów. Wszystko wyglądało tam tak pięknie, że nie mogłem się powstrzymać od przechadzki po mieście. Po kilku godzinach zwiedzania zaszedłem do karczmy z zamiarem wynajęcia noclegu. Karczmarz był dla mnie bardzo uprzejmy i gościnny, zresztą nie tylko on. Pozostałe osoby, które były wówczas w karczmie, omiatali mnie przyjaznymi spojrzeniami, a po chwili jakaś kobieta podeszła do mnie i spytała, czy chciałbym coś do picia. Byłem spragniony po kilkugodzinnym zwiedzaniu, więc zgodziłem się. Po krótkiej wymianie zdań z barmanem, zaczęła zajmować mnie rozmową. - tu Dorthuul przerwał na chwilę swą opowieść, po czym, zamyślony, mówił dalej. - Po pewnym czasie zapytałem: "Czy macie tu jakieś święto, że wszystko jest takie piękne i poozdabiane?" Na to pytanie odpowiedziała: "W naszym mieście jest tak zawsze". "Musicie mieć tu zatem dużo odwiedzających i podróżnych", odpowiedziałem. Na te słowa przez jej twarz przemknął krótki, ledwo dostrzegalny cień, po czym uśmiech znów zagościł na jej ustach: "Niestety, od pewnego czasu prawie nikt nas nie odwiedza". Zdziwiony tymi słowami, zapytałem: "Dlaczego? takie piękne miasto powinno przyciągać podróżnych, czyż nie?". Jej reakcja jeszcze bardziej mnie zaskoczyła. Kobieta zbliżyła się do mnie, i wyszeptała: "Nie pytaj o takie rzeczy, to niebezpieczne. Na twoim miejscu nie nocowałabym tutaj. Odejdź stąd i nie wracaj, zanim będzie za późno." Po tych słowach wstała i pospiesznie wyszła z karczmy.
Zaskoczony, siedziałem dalej na swoim miejscu, patrząc w zamknięte drzwi karczmy, za którymi zniknęła tajemnicza kobieta. Nie przypuszczałem wówczas, że jej słowa mogą być słuszne. Jak bardzo się myliłem... - Dorthuul zamyślił się na chwilę, po czym opowiadał dalej. -Wynająłem pokój w karczmie. Karczmarz powiedział, że dostaję zniżkę za "przyjazną rozmowę". Zaskoczony po raz chyba trzeci tego wieczora, zapłaciłem za pokój zadziwiająco małą sumę. Zaczęło się ściemniać, postanowiłem więc, że położę się spać. Podczas gdy szedłem po schodach za karczmarzem do wyznaczonego pokoju, usłyszałem nagle rozdzierający uszy krzyk dobiegający z góry. Wystraszony, zapytałem głośno karczmarza: "Co to za krzyki?!". Ten, zdziwiony, zapytał: "Jakie krzyki? Dobrze się czujesz, Panie?", po czym z dziwnym uśmiechem poprowadził mnie dalej. Zdziwiony tymi słowami, poszedłem w jego ślady.
Doszliśmy do wynajętego przeze mnie pokoju. Karczmarz odszedł, pozostawiając mnie samego ze sobą. Gdy tylko wszedłem do czystego, dobrze utrzymanego pokoju, rzuciłem się na łóżko i natychmiast zasnąłem. - Mag odchrząknął, po czym zadzwonił dzwonkiem leżącym na szafce. - Obudziły mnie głosy. "Elghinn orn doer whol dos!". Zerwałem się z łóżka i rozejrzałem dookoła. Pokój był pusty. Te głosy były zatem tylko snem... Nagle uświadomiłem sobie, że pokój wygląda zupełnie inaczej niż za dnia. Pobliska szafka była zakurzona, a na niej spoczywała... czaszka! Ludzka czaszka! Przerażony tym faktem aż podskoczyłem, kiedy poczułem coś na stopie. Spojrzałem w dół i ujrzałem karalucha wspinającego się po mej nodze. Strzepnąłem go i wtedy zobaczyłem, że jest to nie karaluch, lecz jego szkielet. Podskoczyłem i podciągnąłem nogi na łóżko. Spojrzałem w drugą stronę. Było tam okno. Podszedłem do niego, uważając, by nie natrafić na inne makabryczne kości, i spojrzałem przez nie na zewnątrz. - Dorthuul przerwał swą opowieść, słysząc wchodzącego po schodach karczmarza. Gdy wszedł do pokoju, Mag zamówił u niego dwa trunki i karczmarz wyszedł. Dorthuul przeniósł spojrzenia na mnie i ciągnął dalej. - To, co ujrzały me oczy, napawały mnie przerażeniem i paniką. Budynki nie były już tak piękne, przypominały ruiny, a zamiast ludzi, po ulicach chodzili nieumarli. Stragany były obdarte, na wystawkach leżały czaszki, kości i części ciała, a wszędzie na ulicy porozlewana była krew. Wszystko to zdawało się być obumarłe, złe, przeklęte. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że powinienem posłuchać rady tej kobiety, powinienem opuścić to przeklęte miasto! Ale nie, jego piękno mnie oślepiło i było widać tego konsekwencje.- W tym momencie przyszedł karczmarz z zamówionymi trunkami, po czym położył je na małym stoliku, stojącym w rogu pokoju, odkorkował butelki i nalał krasnoludzkie piwo do kufli, a następnie wyszedł. Dorthuul kontynuował swą opowieść. - Postanowiłem uciec stamtąd jak najszybciej, kiedy usłyszałem kroki za drzwiami. Bez zastanowienia pchnąłem drzwi z całej siły, powalając na plecy karczmarza, a właściwie zombie, przypominającego nieco tego miłego człowieka, który policzył mi mniej za pokój. Przekroczyłem go i zacząłem zbiegać po schodach. Na dole czekały na mnie dwa szkielety, wyraźnie spodziewające się mojego przyjścia. Bez zastanowienia rzuciły się na mnie, jednak uskoczyłem w bok i szkielety wpadły na ścianę. Korzystając z tego, wybiegłem szybko z karczmy. Teraz jednak natrafiłem na większy problem: przede mną było całe miasto nieumarłych i musiałem się jakoś przedrzeć przez ten tłum zgniłych ciał. Jakimś cudem żaden z tych nieszczęsnych mieszkańców nie zwrócił na mnie uwagi. Podążyłem w kierunku wąskiej, ciemnej bocznej uliczki i skryłem się tam, zastanawiając się, jak by tu wydostać się z tego przeklętego miasta. - Mag łyknął zdrowo ze swojego kufla, a ja poszedłem jego śladem. - Wiedziałem, że mam małe szanse dojść do bram, ale wydawało mi się prawie niemożliwe, by dojść tam prostą drogą. Postanowiłem pójść dalej wąską uliczką. Po chwili ciemna droga skończyła się, pokazując przede mną obraz większej nieco ulicy, po której błąkało się kilku nieumarłych. Po przeciwnej stronie drogi zauważyłem drugą wąską uliczkę. Pozostało mi tylko przejść niezauważenie na drugą stronę i wślizgnąć się tam. Najbliższy zombie był do mnie odwrócony plecami. Przemknąłem cicho za nim i doszedłem do drugiej strony ulicy, po czym wszedłem w ciemną alejkę. Stanąłem twarzą w twarz (a raczej jej resztkami) z nieumarłym ukrytym w cieniu. Bez zastanowienia wymierzyłem mu mocny cios w głowę, która natychmiast oderwała się od reszty ciała i poturlała się po ziemi. Przebiegłem obok zombie i dotarłem do końca uliczki. Teraz od bramy miasta dzieliło mnie zaledwie kilkaset łokci, jednak między mną a wyjściem z miasta chodziło kilkadziesiąt nieumarłych. Po krótkim namyśleniu zerwałem się do biegu w stronę bramy. Nieumarli mieszkańcy miasta w końcu mnie zauważyli i ci najbliżsi mnie próbowali mnie powstrzymać, jednak udało mi się wyrwać z ich uścisków. Strażnicy przy bramie chwycili za miecze i przygotowali się do ataku. Ja nie miałem mojej magicznej laski, zostawiłem ją w karczmie. Wyjąłem jednak zza pasa sztylet, z którym się nigdy nie rozstaję, i rzuciłem się na jednego ze strażników. Odciąłem mu rękę trzymającą miecz i zabrałem mu szybko broń. Wykonując szybki obrót, pozbawiłem głowy kolejnych dwóch strażników. Pozostał ostatni z nich. On jednak nie zaatakował, tylko pociągnął za sznur przywiązany do dzwonu. Zagrzmiało serce dzwonu i natychmiast z pobliskiej chaty wybiegły dwa szkielety, dobywając mieczy. Rzuciłem się do ucieczki przez bramę. Przebiegłem zaledwie kilkanaście kroków, kiedy koło mojego prawego ucha świsnęła strzała. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem dwóch nieumarłych łuczników na wieżach. Zacząłem biec tak szybko, jak tylko mogłem. Nagle rozległ się grzmot i usłyszałem potężny głos: "dos ph' cha'kohkev! dos orn dro wun jiv'undus mal'rak!". To był głos szkieletu maga, stojącego w bramie i rzucającego klątwę. - Dorthuul opróżnił swój kufel do dna, po czym, nieco ochrypłym głosem, opowiadał dalej. - Klątwa ta, jak się później dowiedziałem od pewnego uczonego czarnoksiężnika, miała mnie pozbawić mocy, sprawić, że utracę umiejętność rzucania czarów. Jednak klątwa rzucona przez nieumarłego okazała się mieć inne uboczne efekty... Okazało się, że nie mogę nie tylko rzucać czarów, ale także dzierżyć miecza. - Westchnął. Wstał, podszedł do miejsca, w którym leżał mój kiepskiej jakości miecz, po czym poprosił mnie, żebym mu go podał. Wziąłem miecz do ręki, po czym podałem go Dorthuul'owi. Ten chwycił go. Przez chwilę zdawało się, że wszystko jest w porządku i że klątwa nie działa naprawdę, jednak po chwili z rękojeści miecza zaczęło się dymić, a sam miecz zrobił się czerwony, nagle mag odrzucił go od siebie. Jego ręce były poczerniałe i poparzone. Po chwili jednak znów były takie jak przedtem. Na twarzy Dorthuula pojawił się wyraz ponurej satysfakcji. Wiedziałem już, że jego opowieść jest prawdą. Popatrzyłem najpierw na jego ręce, a potem prosto w oczy. Zdałem sobie nagle sprawę, że zacząłem darzyć tego maga zaufaniem, pomimo tego, jak mało jeszcze o nim wiedziałem...

środa, 20 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.2.

Cień... przesłonił mi oczy... widzę śmierć nadchodzącą... "Chodź ze mną", mówi jadowitym głosem... Przed moimi oczami pojawił się obraz. Ruiny, a między nimi mnóstwo ciał. Ruszyłem powoli przed siebie, rozglądając się bacznie. W pewnym momencie spojrzałem za siebie - i ujrzałem kolejne ruiny i martwe ciała. Dookoła mnie były śmierć, zniszczenie... "Co ja tu robię", pomyślałem.
Nagle usłyszałem jakiś dziwny dźwięk, przypominający trzask łamanej gałęzi. Spojrzałem w stronę, z której dobiegł ten odgłos. Było tu kilka suchych, połamanych drzew, a między nimi kolejne martwe ciała... jednak zobaczyłem jakiś ruch między gałęziami. Ruszyłem w tamtą stronę, starając się omijać zwłoki. Nagle nadepnąłem na jakąś nogę. Spojrzałem na to pokrwawione, martwe ścierwo. Patrzyłem na pokiereszowaną twarz mężczyzny, tak zniekształconą, że trudno było określić, czy miał on lat dwadzieścia, czy czterdzieści. Jego oczy otworzyły się, poruszył najpierw palcami, potem całym ramieniem. Zacząłem się powoli cofać, przerażony tym makabrycznym widokiem, potknąłem się o kolejne zwłoki i upadłem. Wstałem powoli, oszołomiony i rozejrzałem się. Wszędzie dookoła mnie zmasakrowane trupy wstawały i po chwili zdałem sobie sprawę, że ich mętne, puste oczy są skierowane na mnie. Zaczęły nadchodzić ze wszystkich stron. Poczułem, jak zimna, martwa ręka chwyta mnie za nogę, próbowałem się wyrwać, ale następne dłonie, na pół tylko pokryte skórą, zakleszczyły się na mnie. Próbowałem krzyknąć, rzucić jakieś zaklęcie, ale żaden dźwięk nie wydostał się z mego gardła. Poczułem ogromny ból... jakieś ostrze zostało wbite w moją pierś, nie mogłem oddychać, pociemniało mi w oczach, i...
Przebudziłem się. Dopiero po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę, że leżę w łóżku, w bezpiecznej karczmie Gemlara. Oddychałem szybko, jakbym dopiero co stoczył walkę. Zatem to był tylko sen... niesamowicie realistyczny koszmar... odetchnąłem głęboko z ulgą.
Nagle usłyszałem czyjeś kroki na schodach. Po chwili drzwi pokoju otworzyły się, a w drzwiach stanął ów mag, który przed dwoma tygodniami uratował mi życie i wspominał o jakimś zadaniu.
- Witaj, Maralu. - powiedział.
- Witaj. - odpowiedziałem, czując, jak ogarnia mnie zmęczenie, nie wiedziałem jednak, dlaczego.
- Zatem minęły dwa tygodnie i nadszedł czas, bym Ci przedstawił szczegóły mego zadania. Potrzebuję Twojej pomocy. Oczywiście zostaniesz nagrodzony jeśli mi pomożesz. Wysłuchasz mnie teraz?
Nie odpowiedziałem od razu, zastanawiając się nad swym snem, i starając się zyskać na czasie. Po dłuższej chwili odetchnąłem głęboko, po czym powiedziałem:
- Zamieniam się w słuch.
Mag uśmiechnął się szeroko. Coś w jego uśmiechu sprawiło, że poczułem się lepiej.

wtorek, 19 maja 2009

Opowieści Nekromanty

Szedłem pustynią prosto przed siebie, nie wiedząc nawet, dokąd idę. Woda skończyła mi się dzień wcześniej, a jedzenia nie miałem w ustach od niemal czterech dni. Słońce grzało tak mocno, że piasek parzył mnie w stopy, owinąłem więc je sobie resztkami mojego ubrania. Szedłem tak długo, że straciłem poczucie czasu. nie wiedziałem, czy minęły trzy tygodnie, czy cztery, czy siedem, odkąd wyruszyłem z miasta. Gdzieś w głębi serca czułem, że nie jest mi pisane przeżyć tę szaleńczą podróż, jakiej się podjąłem. Gdybym tylko posłuchał tego mędrca, nie byłoby mnie na tej przeklętej pustyni! Ostrzegał mnie, że jest zwodnicza, a ja nie wierzyłem, jak mówił, że nikt nie przeszedł sam tej pustyni. Chciałem tylko dotrzeć do portu, który na mapie wydawał się być tak blisko miasta, z którego wyruszyłem... Nie pomyślałbym, że tak to się skończy.

"Zatem taki będzie mój koniec...", pomyślałem, lecz w tym momencie zdałem sobie sprawę, że w moim kierunku idzie jakiś człowiek. Był coraz bliżej... Ale nagle z prawej strony, spod piasku, wyłoniły się dwie wielkie macki, które pochwyciły mnie, a następnie pojawiły się trzy następne, starając się pochwycić tamtego człowieka.

Macki ściskały mnie tak mocno, że straciłem oddech, obraz przed oczami zaczął się rozmywać, bolały mnie wszystkie mięśnie, czułem, jak łamie mi się żebro, jedno, drugie... nagle rozbłysło białe światło, oślepiając mnie i straciłem przytomność.

Obudziłem się i zdałem sobie sprawę, że leżę w łóżku. Spróbowałem odetchnąć głęboko, ale natychmiast poczułem ogromny ból. No tak, miałem połamane żebra. Chciałem się podnieść, ale nie mogłem. Czułem się, jakbym ważył pięć razy więcej niż zwykle. Otworzyłem oczy. Było ciemno, ale słyszałem niedaleki szum morza... a więc byłem w porcie! Ale skąd się tutaj wziąłem, przecież myślałem, że zaatakowała mnie jakaś bestia na pustyni... I wtedy przypomniałem sobie wszystko; człowieka, potwora, oślepiające światło... światło? Skąd się wziął ten blask, który rozbłysnął chwilę przed tym, jak straciłem przytomność?

Rozmyślania przerwał dźwięk dochodzący z prawej strony. Brzmiało to, jakby ktoś wchodził po schodach. Chwilę potem drzwi się otworzyły i wreszcie zobaczyłem, gdzie jestem. Pokój, w którym byłem, od razu zaczął przypominać mi typowe pomieszczenie w karczmie, które jej właściciel udostępniał podróżnikom na nocleg. Postać, która weszła do pokoju, trzymała świecę, która rozświetlała nieco ciemności, ale mimo tego nie widziałem jej twarzy, skrytej pod kapturem długiego, ciemnego płaszcza, który postać miała na sobie.

- Obudziłeś się wreszcie, Maralu. - rozległ się ochrypły głos spod kaptura.

- Kim jesteś i skąd znasz moje imię? - zapytałem natychmiast.

- Nie zdradzę ci mojego imienia, przynajmniej na razie. Wiedz jednak, że w swoim czasie dowiesz się wszystkiego. Twoje imię jest mi znane, tak samo jak wiele innych rzeczy, które wiem o tobie. Wiem, na przykład, że błądzisz po pustyni od przeszło sześciu tygodni, i że zaatakował cię potwór.

- Zaraz, to ty byłeś tym człowiekiem, którego widziałem na pustyni, prawda?

- Tak.

- Jakim cudem przeżyłem? Byłem pewien, że zginę!

- To już nieistotne. Czy wiesz, że powód, dla którego ruszyłeś w podróż przez pustynię, wymyśliłem ja? - to mówiąc, nieznajomy uśmiechnął się tajemniczo.

- Jak to? Chcesz przez to powiedzieć, że mój ojciec mnie tu nie wzywał?

- Nie. Prawda jest nieco bardziej skomplikowana...

- Więc poświęcałem się, błądząc tą pustynią, bo ty tak sobie ubzdurałeś?! Ryzykowałem życie na darmo?!

- Nie na darmo. Zwabiłem cię tutaj z bardzo ważnego powodu, który ci wyjawię, jeśli mi na to pozwolisz. - słowa te trochę mnie uspokoiły, ale nadal byłem wzburzony faktem, że zwabił mnie tu jakiś dziwak.

- Mów zatem, mam nadzieję, że to coś naprawdę ważnego.

- Doskonale! Słuchaj więc: sprowadziłem cię tutaj, ponieważ chcę prosić cię o pomoc. Potrzebuję kogoś, kto znajdzie dla mnie kilka rzeczy. Tak się składa, że usłyszałem od pewnego człowieka, że jesteś podróżnikiem, który lubi przygody i pieniądze. Dlatego składam ci ofertę: Znajdziesz dla mnie pewne składniki, których potrzebuję na opracowanie artefaktu. Zapłacę za każdy składnik oddzielnie, jednak ostrzegam cię - samo ich znalezienie nie będzie łatwe, a co dopiero ich zdobycie. Zanim dasz mi odpowiedź, odpocznij trochę, jesteś mocno pogruchotany przez tego stwora.

- Chwileczkę, dopiero co o mało nie zginąłem. Kim ty w ogóle jesteś i czym się zajmujesz?

- Jeśli musisz to wiedzieć, jestem magiem, a w tej chwili zajmuję się wieloma rzeczami. A teraz wybacz, ale muszę odejść. Zostawiam pieniądze, które wystarczą ci na przeżycie dwóch tygodni, karczmarz powiedział, że zadba o twoje zdrowie, zatem żegnaj. Wrócę za dwa tygodnie, jak już wyzdrowiejesz. Przedstawię ci wtedy szczegóły mojego zadania i twojej w nim roli.

I wyszedł, nie dając mi nawet czasu, żeby cokolwiek powiedzieć. Pomyślałem, że chyba powinienem być zdenerwowany faktem, że ten mag mną częściowo manipulował, ale zdałem sobie sprawę, że jestem zbyt śpiący, żeby się nad tym zastanawiać. Dałem się więc ponieść nocnym koszmarom, które mnie nawiedziły we śnie.

Obudziwszy się następnego ranka, zauważyłem, że w pokoju są dwie inne osoby: uzdrowiciele. Więc ten mag mówił prawdę - zapewnił mi opiekę.

Po chwili do pokoju wszedł mężczyzna, wyglądający na krasnoluda; był wyjątkowo niski, ale krzepki. Miał długą siwą brodę i siwe włosy, czarne, małe oczy i mięsisty nos. Tak, to musiał być krasnolud.

- Witaj - powiedział - zapewne wiesz już, skąd się tu wziąłeś, ten zakapturzony mag był tu w nocy, obudził mnie tym swoim gadaniem. Powiedział, że jesteś podróżnikiem. To prawda?

- Tak.

- Jestem właścicielem tej karczmy, nazywam się Gemlar. Możesz czuć się tu, jak w domu, jednak nie radzę samemu chodzić po innych karczmach. Pełno w nich typów spod ciemnej gwiazdy. U mnie ich raczej mało, moi najemnicy cały czas strzegą porządku. Chciałbyś coś do jedzenia? Zapewne po podróży jesteś bardzo głodny.

- Nawet bardzo. - karczmarz nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo byłem głodny po kilku dniach bez jedzenia.

- Zaraz przyślę kogoś ze strawą. A teraz wybacz, muszę iść obsługiwać gości.

Wyszedł. Uzdrowiciele również wyszli, mówiąc, że jakbym czegoś potrzebował, to na nocnej szafce leży dzwonek.

"Wreszcie chwila spokoju..." - pomyślałem - "...przynajmniej do czasu, kiedy ten tajemniczy mag powróci. Chyba zaczyna się nowy rozdział mojej podróży." - pomyślałem i zasnąłem po raz kolejny.