piątek, 29 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.7.

Pobiegliśmy w bok, w kolejną niepewną, brudną uliczkę. Dorthuul nie obracał głowy, patrzył wciąż przed siebie, jakby widział wyjście z tej nie najlepszej sytuacji.
Wyskoczyliśmy nagle na główny gościniec, mag jednak, nie zatrzymując się nawet na chwilę, pobiegł w kierunku głównej bramy miasta. Strażnicy już nas spostrzegli i wyjęli broń. Miałem nadzieję, że zrobili to ze względów obronnych, jednak Dorthuul w biegu wypowiedział kolejną inkantację i po chwili dwaj strażnicy padli, rażeni ognistymi grotami. Kiedy obok nich przebiegaliśmy, ich ciała zamieniały się już w dym.
Mag nie zatrzymał się nawet na moment, przebiegłszy bramę. Wydał za to z siebie dziwny dźwięk, przypominający połączenie zwykłego gwizdu z pohukiwaniem sowy. Spomiędzy drzew wybiegły dwa Al'toiry(stworzenia przypominające pegazy, jednak nie posiadające sierści i nie pokazujące się zwykle za dnia...) i, zobaczywszy swego pana, skierowały się prosto ku niemu. Dorthuul wykonał dziwny gest ręką i drugie ze stworzeń skierowało na mnie swoje pozbawione źrenic oczy.
Po chwili znalazłem się na grzbiecie owego stworzenia, bynajmniej nie z własnej woli - Al'toir po prostu zgarnął mnie na siebie swoim skrzydłem.
Nabieraliśmy prędkości, aż w końcu wznieśliśmy się w powietrze, ponad drzewa, potem ponad chmury. Nie minął długi czas, aż cały zmoknąłem od tych zawieszonych w powietrzu deszczów, ale mimo wszystko odczułem ulgę - zgubiliśmy pościg.
Strzała nadleciała znikąd ze świstem i utkwiła w moim ramieniu. Nie mogłem w to uwierzyć: kto mógł mnie trafić z takiej odległości? Straciłem równowagę i chwyciłem się zdrową ręką skrzydła Al'toira i spostrzegłem z przerażeniem, że w moim wierzchowcu tkwi pięć strzał, z czego jedna niebezpiecznie blisko szyi. Krzyknąłem. Dorthuula i jego nocnego pegaza nigdzie nie było, pewnie byli gdzieś znacznie wyżej. Zaczęliśmy nabierać szybkości, jednak tym razem wskutek spadania...
Pikowaliśmy w dół coraz szybciej. Mimo wiatru, łopoczącego w częściowo bezwładnych skrzydłach Al'toira, czułem jego przerywany, świszczący oddech, czułem jak uchodzi z niego życie...

wtorek, 26 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.6.

Strzała świsnęła mi tak blisko ucha, że podskoczyłem. Dorthuul chwycił mnie za rękę i pociągnął w głąb kolejnej ciemnej, wąskiej uliczki. Po chwili znów czułem na twarzy wiatr, na plecach ciarki, w nogach zmęczenie, a w płucach nadmiar cuchnącego rybami powietrza. Mijaliśmy kolejne zakręty, a ja czułem, że ścigający nas wciąż depczą nam po piętach, mimo że ich krzyki oddalały się. Kolejna strzała przeleciała niedaleko mojej głowy, a ja zorientowałem się z przerażeniem, że nadleciała z przodu - a więc byliśmy otoczeni.
- Umiesz się posługiwać sztyletem?! - krzyknął do mnie przez ramię Dorthuul.
- Trochę! - odkrzyknąłem.
Mag wyjął szybkim ruchem sztylet i zwolnił bieg, po czym przekazał mi mieczyk.
- Jeśli zaatakuje cię więcej niż dwóch, uciekaj. - wyszeptał czarownik, na tyle głośno jednak, żebym dosłyszał to mimo dzikich wrzasków, które ponownie zaczęły się do nas zbliżać.
Sztylet był doskonale wyważony, jednak w tym momencie miałem ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład ocalenie skóry. Kolejny pocisk z łuku przeleciał z furkotem nad moją głową, co skłoniło mnie do szybszego biegu. Dorthuul chyba to wyczuł, bo też przyspieszył. Skręciliśmy dwukrotnie w lewo, biegnąc przez cały czas, jednak przy każdym z dwóch zakrętów mag wykonał kilka dziwnych, skomplikowanych gestów, po których w powietrzu pojawiała się półprzezroczysta chmurka.
Zatrzymaliśmy się.
- Zmyliłem nieco pościg, ale muszę się czegoś dowiedzieć o tych, co nas ścigają. Biegnij za mną i staraj się stąpać miękko, żeby nie było nas słychać. Zatrzymam ze dwóch i uciekniemy z miasta. - Trochę mnie zdziwił tymi słowami, ale nie miałem wyjścia. Kiwnąłem głową. - Nie atakuj nikogo, chyba że będzie chciał cię zabić... z bliska. Nie chcemy walczyć ze wszystkimi, mogłoby być nieciekawie. Pamiętaj, że chcemy się tylko dowiedzieć paru rzeczy. - Kiwnąłem po raz kolejny głową, zdając sobie w pełni sprawę, że mag zaczął mówić o sprawie w imieniu nas obu, mimo że mnie mało obchodziło w tym momencie, jaki jest cel pościgu. Chciałem tylko uciec i mieć chwilę spokoju.
Mag znów puścił się biegiem w boczną uliczkę, skręcił kilka razy, aż w końcu zobaczyliśmy przed sobą biegnących ludzi: wszyscy byli ubrani w ciemny szaty, jednak to mniej martwiło niż fakt, że mało który ustępował gabarytami powalonemu wcześniej przez Dorthuula gigantowi...
Biegli wciąż przed siebie, mimo że już dawno zgubili nasz ślad, co mogłoby okazać się dziwne, na szczęście mój tajemniczy towarzysz zdążył już kilkukrotnie udowodnić, że potrafi więcej, niż na to wygląda.
Dorthuul zwolnił bieg i wymówił szybko pod nosem kilka niezrozumiałych dla mnie słów, po czym przyspieszył znacznie. Biegliśmy teraz tak szybko, że po chwili zrozumiałem już, jakie zaklęcie rzucił. Nagle poczułem coś w głowie, poczułem, że gdy tylko dobiegniemy do olbrzymów, będę się już musiał nastawiać na ucieczkę.
Niewiele się pomyliłem. Mag, dobiegłszy do ostatniego ze ścigających, wyskoczył na wysokość jego głowy i szybkim ruchem grzmotnął mu w głowę pałką, która nie wiadomo kiedy znalazła się w ręku maga. Gigant zatoczył się i runął na bruk, przewracając pobliskie beczki i roztrzaskując skrzynkę. Poprzedzający go giganci nie zwolnili jednak, biegli dalej, jakby ciągnięci niewidzialną siłą w tym jednym kierunku. Mój towarzysz szybko wyjął z wewnętrznej kieszeni mały flakonik, do połowy tylko wypełniony fioletowawym płynem, odkorkował go i zaczął wypowiadać słowa kolejnej inkantacji. Powoli, stopniowo, ciało powalonego na ziemię olbrzyma zamieniało się w coś w rodzaju różnokolorowej mgiełki, która zmierzała do wnętrza flakonika. Kolejna strzała przemknęła tak blisko mnie, że prawie zdrętwiałem. Mag nie przerywał jednak dematerializacji, skupiony na swojej czynności tak głęboko, że zdawał się nie słyszeć okrzyku łucznika, który wypuścił ową strzałę.
Znów usłyszałem narastające krzyki, ale nie przeszkadzałem Dorthuulowi - wiedziałem, że cokolwiek robi, musi to być dla niego bardzo ważne. Po chwili mgiełka znalazła się w całości w fiolce, wtedy czarownik spokojnie zakorkował ją i schował do wewnętrznej kieszeni szaty. Kiwnął głową, zadowolony, po czym ruchem ręki kazał biec za sobą.
Krzyki narastały...

poniedziałek, 25 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.5.

Chwilę milczenia, która zapadła po słowach Dorthuula, przerwał cichy dźwięk dochodzący spod podłogi, przypominający nieco szmer przesuwanego po podłodze ciężkiego przedmiotu. Powoli, zanikając stopniowo, dźwięk ten oddalał się, aż w końcu ucichł całkowicie, pozostawiając nasze milczenie samemu sobie.
Postanowiłem, że już wystarczy.
- Będziemy tak czekać? - Zapytałem.
- Nie, sądzę, że już czas, żeby sprawdzić to i owo. - odrzekł mag, po czym wstał i machnął na mnie ręką. - Chodź, wyzdrowiałeś już na tyle, że możemy przejść do poważniejszych spraw. - Zaczął wychodzić. Podążyłem za nim, zastanawiając się, cóż może być tak poważnego, że moje zdrowie jest przy tym sprawą nieważną. Nie przywykłem do poświęceń.
Sprawa ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest ważna w chwilę po tym, jak przeszedłem przez próg pokoju. Moim oczom ukazał się przerażający widok: dwa ciała - karczmarza i jednego z jego pomocników - były wleczone po podłodze przez postać tak ogromną, że przesłaniała pół izby, co z mojej perspektywy robiło spore wrażenie. Olbrzymia postać skierowała się do drzwi od kuchni, a właściwie ich resztek, ponieważ większa ich część znajdowała się w izbie, z której olbrzym wychodził. Gdy już zniknął za ścianą, Dorthuul odezwał się. Dopiero wtedy zorientowałem się, że stoi obok schodów, ze spojrzeniem skierowanym na moją zszokowaną twarz.
- Nie pytaj. Na to przyjdzie czas później. Teraz rób, co ci każę, jeśli chcesz przeżyć. - Po tych słowach ponownie machnął na mnie ręką i zaczął bezszelestnie schodzić po schodach. Poprowadził mnie za ladę głównej izby i stanął obok tego, co niedawno było jeszcze drzwiami, i kazał stanąć obok siebie, ale dalej od przejścia.
Czekaliśmy przez chwilę. Nagle z kuchni zaczął dochodzić cichy, ale narastający tupot ciężkich kroków, co sprawiło, że przeszły mnie ciarki i zesztywniałem: wiedziałem, że znów nadchodzi ów olbrzym i z jakiegoś powodu nie byłem tym ucieszony.
- Nie ruszaj się i nie wydawaj żadnego dźwięku. - wyszeptał czarownik. Nie wiem dlaczego, ale te słowa wydały mi się zbędne w tej sytuacji.
Niepokojący dźwięk kroków narastał, aż wreszcie z przejścia wynurzyła się potężna głowa, potem tułów i dopiero nogi - olbrzymi mężczyzna musiał się bowiem porządnie schylić, żeby zmieścić się pod framugą. Nie zauważył maga ze swojej prawej strony, zbyt był pochłonięty kolejnymi dwoma ciałami, które leżały niedaleko wyjścia z karczmy. W tym momencie zauważyłem, że jeden z trupów to młoda kobieta. Przeszył mnie dreszcz przerażenia, zadrżałem i zahaczyłem łokciem o jedną z butelek stojących za mną.
Kilka rzeczy wydarzyło się w jednym momencie. Gigant z zadziwiającą, jak na jego gabaryty, szybkością, obrócił się w naszym kierunku, Dorthuul uniósł dłoń i zaczął wymawiać inkantację, a ja zamarłem po raz kolejny w bezruchu, nie będąc w stanie myśleć trzeźwo. Olbrzym, widząc, co się dzieje, rzucił się na maga z krzykiem, który obudziłby chyba umarłego, lecz po chwili leżał już na roztrzaskanym przez samego siebie barku. Dorthuul, który jakimś dziwnym trafem znalazł się w miejscu, z którego skoczył wielki mężczyzna, zaczął ponownie rzucać czar. Gigant bynajmniej nie przejął się fragmentami szkła na swoim ciele, po czym skoczył znów na czarownika z kolejnym okrzykiem. Tym razem nie zdążył dolecieć, siła zaklęcia odrzuciła go do tyłu z taką siłą, że pokruszył ścianę za zniszczonym barkiem i osunął się, zakrwawiony, na podłogę.
- Na co czekasz, rusz się! - krzyknął Dorthuul i chwycił mnie za rękę. Zanim wybiegliśmy z tawerny, usłyszałem jeszcze okrzyki furii co najmniej kilku ludzi, a ich dźwięk dziwnie przypominał ten wydawany wcześniej w walce przez zabitego wielkoluda. Wyskoczyliśmy na ulicę i rzuciliśmy do ucieczki. Mag powiódł mnie przez kręte uliczki portowego miasta, w które sam chyba nie wszedłbym nawet w słoneczny dzień. Po wielu zakrętach, kilku przewróconych beczkach z winem i jednej potrąconej kobiecie, Dorthuul nagle zatrzymał się, a ja wpadłem na niego, zdziwiony tym niespodziewanym końcem szaleńczego biegu.
- Przepraszam - powiedział - To dobre miejsce na chwilę odpoczynku, ale i tak musimy jak najszybciej wynosić się z tego portu. Ścigają nas.
- O co w tym wszystkim chodzi? Kim był ten wielki, dlaczego go zabiłeś i dlaczego on zabił tamtych? I przed kim uciekamy, kto nas ściga?
- Uspokój się, nie ma teraz czasu na długie odpowiedzi. Musimy uciekać, powiem ci tylko, jak to zrobimy i ruszamy. Dobrze? - Trochę zbił mnie w tropu tymi słowami, ale nie byłem na tyle spanikowany, żeby zaprzeczyć.
- Tak. - Mówiąc to, zdałem sobie sprawę, że Dorthuul posłużył się w walce magią, co było dosyć zaskakujące po tym, co mi wcześniej opowiadał...

piątek, 22 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.4.

Dorthuul zadzwonił ponownie na karczmarza, po czym wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza mały flakonik z jakimś ciemnym płynem, pióro koloru krwistoczerwonego oraz dziwny przedmiot, przypominający nieco medalion bez łańcucha. Zacząłem się zastanawiać nad przeznaczeniem tych dziwnych przedmiotów, gdy nagle Dorthuul odchrząknął i spytał:
- Czy mógłbyś na chwilę odwrócić głowę? Nie chciałbym, żebyś na to patrzył...
Spojrzałem na niego, zaintrygowany.
- Dobrze. - odpowiedziałem po chwili wahania. Odwróciłem się, podszedłem do okna i spojrzałem na krajobraz. Uchwyciłem wzrokiem dwie zakapturzone postacie, rozmawiające pod ścianą jakiegoś niezbyt okazałego budynku. Pochylały się ku sobie, jakby bały się, że ktoś je podsłucha. Spojrzałem nieco dalej, na gościniec. Jakiś wędrowiec na koniu stał przy bramie miasta i rozmawiał ze strażnikiem. Powinien wiedzieć, że w nocy nikogo nie wpuszcza się ani nie wypuszcza z miasta. Takie przynajmniej zwyczaje bywały w tych nielicznych miastach, które odwiedziłem.
Nagle strażnik upadł cicho na ziemię. Spojrzałem na owego wędrowca na koniu. Trzymał w ręku krótki sztylet. Dorthuul, jakby przewidując moją reakcję, powiedział cicho:
- Jeszcze nie.
- Ale…
Już miałem się obrócić, kiedy zobaczyłem, jak drugi strażnik wyszedł z wieży obronnej. Sztylet utkwił mu w gardle zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Wędrowiec zsiadł z wierzchowca, podszedł do padającego powoli strażnika i wyrwał mu ostrze z szyi, nim ten upadł, po czym spokojnie schował broń do pochwy i wszedł do wieży. Po chwili brama podniosła się powoli.
- Nie ucieknie daleko. – powiedział spokojnie mag.
- Jak to? – spytałem, oniemiały ze zdziwienia.
Odpowiedź na moje pytanie nadeszła po chwili. Zabójca wyszedł z wieży i wsiadł na konia. Po chwili przewalił się na drugą stronę grzbietu i spadł, a koń stanął dęba i uciekł galopem przez otwartą bramę. Dopiero teraz zauważyłem, że w szyję zabójcy wbita jest strzała. Jakaś postać podeszła do martwego wędrowca, podniosła go z ziemi, po czym, niosąc trupa na plecach, weszła w jedną z ciemnych uliczek i znikła mi z oczu.
Patrzyłem jeszcze przez dłuższą chwilę na miejsce, w którym zniknął ów dziwny osobnik niosący zwłoki. Byłem tak zaskoczony sceną, która się tu rozegrała, że nie byłem w stanie wykrztusić choćby jednego słowa.
Z otępienia wyrwał mnie cichy syk, przypominający dźwięk rozgrzanej do czerwoności stali wkładanej do zimnej wody.
- Jeszcze nie. – powtórzył mag. Posłuchałem go i stałem dalej z twarzą zwróconą w stronę okna, mimo że coraz bardziej kusiło mnie, żeby się obrócić i zobaczyć, co takiego wyprawia Dorthuul. Po chwili rozległ się kolejny syk i poczułem nagle zapach palącej się skóry, jednak po chwili zapach zniknął.
- Już. – odezwał się Dorthuul ochrypłym głosem.
Obróciłem się. Mag chował do wewnętrznej kieszeni na wpół pustą już fiolkę z ciemnym płynem i pióro, jednak medalion leżał dalej na stoliku. Dorthuul wyjął kawałek materiału z kieszeni, po czym owinął nim medalion i schował go do kieszeni.
- Co to za przedmioty? – zapytałem.
- Wyjaśnię ci to w swoim czasie. Teraz niewiele byś z tego zrozumiał.
- Dlaczego chciałeś, abym się obrócił?
- Na to pytanie już wcześniej dałem ci odpowiedź. – odparł mag zmęczonym tonem. Zdałem sobie sprawę, że jest znacznie bardziej wyczerpany niż przed kilkoma chwilami. Miał podkrążone oczy, co sprawiło, że wyglądał jakby nie spał kilka nocy.
- Skąd wiedziałeś, że chciałem się obrócić?
- To normalna reakcja, gdy człowiek zobaczy coś tak zaskakującego jak zuchwałe podwójne morderstwo na środku gościńca.
- Jak… że co? – byłem tak zaskoczony faktem, że Dorthuul doskonale wiedział, co zdarzyło się pod bramą, że nie wiedziałem co powiedzieć. Przecież siedział w głębi pokoju, nie mógł więc widzieć gościńca. – Jakim cudem wiesz, co się wydarzyło pod wieżą? Przecież nie mogłeś tego zobaczyć… - mag tylko się uśmiechnął.
- Czy nie mógłbyś zastanawiać się nad rzeczami nieco bardziej istotnymi niż mój wzrok? Na przykład mnie zastanawia, dlaczego karczmarz jeszcze się nie pojawił, mimo że dzwoniłem na niego już dłuższą chwilę temu… Już nawet zdążyło mi zaschnąć w gardle…

czwartek, 21 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.3.

Tajemniczy mag odchrząknął i powiedział:
- Zapewne zdziwi Cię, kiedy powiem, że od długiego czasu obserwuję twe poczynania. A robię to, od kiedy zawitałem do wioski Meris'tham i zacząłem wypytywać pobliskiego strażnika o tutejsze zwyczaje, ten powiedział mi między innymi o pewnym chłopcu, który naraził mu się wiele razy. Tym chłopcem okazałeś się Ty. Od czasu, kiedy zacząłeś interesować się... przygodami, stałeś się inny niż pozostali mieszkańcy wioski. Stałeś się również problemem dla swych rodziców, ponieważ często wpadałeś w tarapaty. Masz do tego aż za duży talent. - zaśmiał się cicho. - Zwykle nie interesuję się zbytnio pojedynczymi ludźmi, chyba że mam z nimi jakieś porachunki.. Ty jednak bardzo mnie zaintrygowałeś. Postanowiłem Cię od tamtego czasu obserwować. Teraz, po prawie dwudziestu latach, wreszcie mam pewność, że jesteś godzien mego zaufania.
- Byłbym szczęśliwy, gdybym i ja mógł zaufać Tobie. Jednak jak dotąd wiem o Tobie tyle, co nic. Nie znam nawet Twego imienia. Mogę pomóc Ci w znalezieniu tych, jak to nazwałeś, "rzeczy", ale wolałbym wiedzieć, z kim mam do czynienia.
- Dobrze. Nazywam się Dorthuul i, jak już kiedyś wspomniałem, jestem magiem. Więcej ci o mnie nie mogę powiedzieć, zatem pytam jeszcze raz: Czy podejmiesz się, bez większej wiedzy o mej osobie, zadania, które Ci opiszę?
Po dłuższej chwili milczenia, która zapadła po jego słowach, odrzekłem:
- Podejmę się. Mam nadzieję, że nie będę tego później żałował.
- Znakomicie! Zatem posłuchaj mej krótkiej opowieści... - przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej. - Dwadzieścia jeden lat temu zawitałem do pewnego miasta, zwanego Mor'Thouden. Gdy tylko przekroczyłem jego bramy, ogarnął mnie zachwyt na widok wspaniałych budowli, sklepów i straganów. Wszystko wyglądało tam tak pięknie, że nie mogłem się powstrzymać od przechadzki po mieście. Po kilku godzinach zwiedzania zaszedłem do karczmy z zamiarem wynajęcia noclegu. Karczmarz był dla mnie bardzo uprzejmy i gościnny, zresztą nie tylko on. Pozostałe osoby, które były wówczas w karczmie, omiatali mnie przyjaznymi spojrzeniami, a po chwili jakaś kobieta podeszła do mnie i spytała, czy chciałbym coś do picia. Byłem spragniony po kilkugodzinnym zwiedzaniu, więc zgodziłem się. Po krótkiej wymianie zdań z barmanem, zaczęła zajmować mnie rozmową. - tu Dorthuul przerwał na chwilę swą opowieść, po czym, zamyślony, mówił dalej. - Po pewnym czasie zapytałem: "Czy macie tu jakieś święto, że wszystko jest takie piękne i poozdabiane?" Na to pytanie odpowiedziała: "W naszym mieście jest tak zawsze". "Musicie mieć tu zatem dużo odwiedzających i podróżnych", odpowiedziałem. Na te słowa przez jej twarz przemknął krótki, ledwo dostrzegalny cień, po czym uśmiech znów zagościł na jej ustach: "Niestety, od pewnego czasu prawie nikt nas nie odwiedza". Zdziwiony tymi słowami, zapytałem: "Dlaczego? takie piękne miasto powinno przyciągać podróżnych, czyż nie?". Jej reakcja jeszcze bardziej mnie zaskoczyła. Kobieta zbliżyła się do mnie, i wyszeptała: "Nie pytaj o takie rzeczy, to niebezpieczne. Na twoim miejscu nie nocowałabym tutaj. Odejdź stąd i nie wracaj, zanim będzie za późno." Po tych słowach wstała i pospiesznie wyszła z karczmy.
Zaskoczony, siedziałem dalej na swoim miejscu, patrząc w zamknięte drzwi karczmy, za którymi zniknęła tajemnicza kobieta. Nie przypuszczałem wówczas, że jej słowa mogą być słuszne. Jak bardzo się myliłem... - Dorthuul zamyślił się na chwilę, po czym opowiadał dalej. -Wynająłem pokój w karczmie. Karczmarz powiedział, że dostaję zniżkę za "przyjazną rozmowę". Zaskoczony po raz chyba trzeci tego wieczora, zapłaciłem za pokój zadziwiająco małą sumę. Zaczęło się ściemniać, postanowiłem więc, że położę się spać. Podczas gdy szedłem po schodach za karczmarzem do wyznaczonego pokoju, usłyszałem nagle rozdzierający uszy krzyk dobiegający z góry. Wystraszony, zapytałem głośno karczmarza: "Co to za krzyki?!". Ten, zdziwiony, zapytał: "Jakie krzyki? Dobrze się czujesz, Panie?", po czym z dziwnym uśmiechem poprowadził mnie dalej. Zdziwiony tymi słowami, poszedłem w jego ślady.
Doszliśmy do wynajętego przeze mnie pokoju. Karczmarz odszedł, pozostawiając mnie samego ze sobą. Gdy tylko wszedłem do czystego, dobrze utrzymanego pokoju, rzuciłem się na łóżko i natychmiast zasnąłem. - Mag odchrząknął, po czym zadzwonił dzwonkiem leżącym na szafce. - Obudziły mnie głosy. "Elghinn orn doer whol dos!". Zerwałem się z łóżka i rozejrzałem dookoła. Pokój był pusty. Te głosy były zatem tylko snem... Nagle uświadomiłem sobie, że pokój wygląda zupełnie inaczej niż za dnia. Pobliska szafka była zakurzona, a na niej spoczywała... czaszka! Ludzka czaszka! Przerażony tym faktem aż podskoczyłem, kiedy poczułem coś na stopie. Spojrzałem w dół i ujrzałem karalucha wspinającego się po mej nodze. Strzepnąłem go i wtedy zobaczyłem, że jest to nie karaluch, lecz jego szkielet. Podskoczyłem i podciągnąłem nogi na łóżko. Spojrzałem w drugą stronę. Było tam okno. Podszedłem do niego, uważając, by nie natrafić na inne makabryczne kości, i spojrzałem przez nie na zewnątrz. - Dorthuul przerwał swą opowieść, słysząc wchodzącego po schodach karczmarza. Gdy wszedł do pokoju, Mag zamówił u niego dwa trunki i karczmarz wyszedł. Dorthuul przeniósł spojrzenia na mnie i ciągnął dalej. - To, co ujrzały me oczy, napawały mnie przerażeniem i paniką. Budynki nie były już tak piękne, przypominały ruiny, a zamiast ludzi, po ulicach chodzili nieumarli. Stragany były obdarte, na wystawkach leżały czaszki, kości i części ciała, a wszędzie na ulicy porozlewana była krew. Wszystko to zdawało się być obumarłe, złe, przeklęte. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że powinienem posłuchać rady tej kobiety, powinienem opuścić to przeklęte miasto! Ale nie, jego piękno mnie oślepiło i było widać tego konsekwencje.- W tym momencie przyszedł karczmarz z zamówionymi trunkami, po czym położył je na małym stoliku, stojącym w rogu pokoju, odkorkował butelki i nalał krasnoludzkie piwo do kufli, a następnie wyszedł. Dorthuul kontynuował swą opowieść. - Postanowiłem uciec stamtąd jak najszybciej, kiedy usłyszałem kroki za drzwiami. Bez zastanowienia pchnąłem drzwi z całej siły, powalając na plecy karczmarza, a właściwie zombie, przypominającego nieco tego miłego człowieka, który policzył mi mniej za pokój. Przekroczyłem go i zacząłem zbiegać po schodach. Na dole czekały na mnie dwa szkielety, wyraźnie spodziewające się mojego przyjścia. Bez zastanowienia rzuciły się na mnie, jednak uskoczyłem w bok i szkielety wpadły na ścianę. Korzystając z tego, wybiegłem szybko z karczmy. Teraz jednak natrafiłem na większy problem: przede mną było całe miasto nieumarłych i musiałem się jakoś przedrzeć przez ten tłum zgniłych ciał. Jakimś cudem żaden z tych nieszczęsnych mieszkańców nie zwrócił na mnie uwagi. Podążyłem w kierunku wąskiej, ciemnej bocznej uliczki i skryłem się tam, zastanawiając się, jak by tu wydostać się z tego przeklętego miasta. - Mag łyknął zdrowo ze swojego kufla, a ja poszedłem jego śladem. - Wiedziałem, że mam małe szanse dojść do bram, ale wydawało mi się prawie niemożliwe, by dojść tam prostą drogą. Postanowiłem pójść dalej wąską uliczką. Po chwili ciemna droga skończyła się, pokazując przede mną obraz większej nieco ulicy, po której błąkało się kilku nieumarłych. Po przeciwnej stronie drogi zauważyłem drugą wąską uliczkę. Pozostało mi tylko przejść niezauważenie na drugą stronę i wślizgnąć się tam. Najbliższy zombie był do mnie odwrócony plecami. Przemknąłem cicho za nim i doszedłem do drugiej strony ulicy, po czym wszedłem w ciemną alejkę. Stanąłem twarzą w twarz (a raczej jej resztkami) z nieumarłym ukrytym w cieniu. Bez zastanowienia wymierzyłem mu mocny cios w głowę, która natychmiast oderwała się od reszty ciała i poturlała się po ziemi. Przebiegłem obok zombie i dotarłem do końca uliczki. Teraz od bramy miasta dzieliło mnie zaledwie kilkaset łokci, jednak między mną a wyjściem z miasta chodziło kilkadziesiąt nieumarłych. Po krótkim namyśleniu zerwałem się do biegu w stronę bramy. Nieumarli mieszkańcy miasta w końcu mnie zauważyli i ci najbliżsi mnie próbowali mnie powstrzymać, jednak udało mi się wyrwać z ich uścisków. Strażnicy przy bramie chwycili za miecze i przygotowali się do ataku. Ja nie miałem mojej magicznej laski, zostawiłem ją w karczmie. Wyjąłem jednak zza pasa sztylet, z którym się nigdy nie rozstaję, i rzuciłem się na jednego ze strażników. Odciąłem mu rękę trzymającą miecz i zabrałem mu szybko broń. Wykonując szybki obrót, pozbawiłem głowy kolejnych dwóch strażników. Pozostał ostatni z nich. On jednak nie zaatakował, tylko pociągnął za sznur przywiązany do dzwonu. Zagrzmiało serce dzwonu i natychmiast z pobliskiej chaty wybiegły dwa szkielety, dobywając mieczy. Rzuciłem się do ucieczki przez bramę. Przebiegłem zaledwie kilkanaście kroków, kiedy koło mojego prawego ucha świsnęła strzała. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem dwóch nieumarłych łuczników na wieżach. Zacząłem biec tak szybko, jak tylko mogłem. Nagle rozległ się grzmot i usłyszałem potężny głos: "dos ph' cha'kohkev! dos orn dro wun jiv'undus mal'rak!". To był głos szkieletu maga, stojącego w bramie i rzucającego klątwę. - Dorthuul opróżnił swój kufel do dna, po czym, nieco ochrypłym głosem, opowiadał dalej. - Klątwa ta, jak się później dowiedziałem od pewnego uczonego czarnoksiężnika, miała mnie pozbawić mocy, sprawić, że utracę umiejętność rzucania czarów. Jednak klątwa rzucona przez nieumarłego okazała się mieć inne uboczne efekty... Okazało się, że nie mogę nie tylko rzucać czarów, ale także dzierżyć miecza. - Westchnął. Wstał, podszedł do miejsca, w którym leżał mój kiepskiej jakości miecz, po czym poprosił mnie, żebym mu go podał. Wziąłem miecz do ręki, po czym podałem go Dorthuul'owi. Ten chwycił go. Przez chwilę zdawało się, że wszystko jest w porządku i że klątwa nie działa naprawdę, jednak po chwili z rękojeści miecza zaczęło się dymić, a sam miecz zrobił się czerwony, nagle mag odrzucił go od siebie. Jego ręce były poczerniałe i poparzone. Po chwili jednak znów były takie jak przedtem. Na twarzy Dorthuula pojawił się wyraz ponurej satysfakcji. Wiedziałem już, że jego opowieść jest prawdą. Popatrzyłem najpierw na jego ręce, a potem prosto w oczy. Zdałem sobie nagle sprawę, że zacząłem darzyć tego maga zaufaniem, pomimo tego, jak mało jeszcze o nim wiedziałem...

środa, 20 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.2.

Cień... przesłonił mi oczy... widzę śmierć nadchodzącą... "Chodź ze mną", mówi jadowitym głosem... Przed moimi oczami pojawił się obraz. Ruiny, a między nimi mnóstwo ciał. Ruszyłem powoli przed siebie, rozglądając się bacznie. W pewnym momencie spojrzałem za siebie - i ujrzałem kolejne ruiny i martwe ciała. Dookoła mnie były śmierć, zniszczenie... "Co ja tu robię", pomyślałem.
Nagle usłyszałem jakiś dziwny dźwięk, przypominający trzask łamanej gałęzi. Spojrzałem w stronę, z której dobiegł ten odgłos. Było tu kilka suchych, połamanych drzew, a między nimi kolejne martwe ciała... jednak zobaczyłem jakiś ruch między gałęziami. Ruszyłem w tamtą stronę, starając się omijać zwłoki. Nagle nadepnąłem na jakąś nogę. Spojrzałem na to pokrwawione, martwe ścierwo. Patrzyłem na pokiereszowaną twarz mężczyzny, tak zniekształconą, że trudno było określić, czy miał on lat dwadzieścia, czy czterdzieści. Jego oczy otworzyły się, poruszył najpierw palcami, potem całym ramieniem. Zacząłem się powoli cofać, przerażony tym makabrycznym widokiem, potknąłem się o kolejne zwłoki i upadłem. Wstałem powoli, oszołomiony i rozejrzałem się. Wszędzie dookoła mnie zmasakrowane trupy wstawały i po chwili zdałem sobie sprawę, że ich mętne, puste oczy są skierowane na mnie. Zaczęły nadchodzić ze wszystkich stron. Poczułem, jak zimna, martwa ręka chwyta mnie za nogę, próbowałem się wyrwać, ale następne dłonie, na pół tylko pokryte skórą, zakleszczyły się na mnie. Próbowałem krzyknąć, rzucić jakieś zaklęcie, ale żaden dźwięk nie wydostał się z mego gardła. Poczułem ogromny ból... jakieś ostrze zostało wbite w moją pierś, nie mogłem oddychać, pociemniało mi w oczach, i...
Przebudziłem się. Dopiero po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę, że leżę w łóżku, w bezpiecznej karczmie Gemlara. Oddychałem szybko, jakbym dopiero co stoczył walkę. Zatem to był tylko sen... niesamowicie realistyczny koszmar... odetchnąłem głęboko z ulgą.
Nagle usłyszałem czyjeś kroki na schodach. Po chwili drzwi pokoju otworzyły się, a w drzwiach stanął ów mag, który przed dwoma tygodniami uratował mi życie i wspominał o jakimś zadaniu.
- Witaj, Maralu. - powiedział.
- Witaj. - odpowiedziałem, czując, jak ogarnia mnie zmęczenie, nie wiedziałem jednak, dlaczego.
- Zatem minęły dwa tygodnie i nadszedł czas, bym Ci przedstawił szczegóły mego zadania. Potrzebuję Twojej pomocy. Oczywiście zostaniesz nagrodzony jeśli mi pomożesz. Wysłuchasz mnie teraz?
Nie odpowiedziałem od razu, zastanawiając się nad swym snem, i starając się zyskać na czasie. Po dłuższej chwili odetchnąłem głęboko, po czym powiedziałem:
- Zamieniam się w słuch.
Mag uśmiechnął się szeroko. Coś w jego uśmiechu sprawiło, że poczułem się lepiej.

wtorek, 19 maja 2009

Opowieści Nekromanty

Szedłem pustynią prosto przed siebie, nie wiedząc nawet, dokąd idę. Woda skończyła mi się dzień wcześniej, a jedzenia nie miałem w ustach od niemal czterech dni. Słońce grzało tak mocno, że piasek parzył mnie w stopy, owinąłem więc je sobie resztkami mojego ubrania. Szedłem tak długo, że straciłem poczucie czasu. nie wiedziałem, czy minęły trzy tygodnie, czy cztery, czy siedem, odkąd wyruszyłem z miasta. Gdzieś w głębi serca czułem, że nie jest mi pisane przeżyć tę szaleńczą podróż, jakiej się podjąłem. Gdybym tylko posłuchał tego mędrca, nie byłoby mnie na tej przeklętej pustyni! Ostrzegał mnie, że jest zwodnicza, a ja nie wierzyłem, jak mówił, że nikt nie przeszedł sam tej pustyni. Chciałem tylko dotrzeć do portu, który na mapie wydawał się być tak blisko miasta, z którego wyruszyłem... Nie pomyślałbym, że tak to się skończy.

"Zatem taki będzie mój koniec...", pomyślałem, lecz w tym momencie zdałem sobie sprawę, że w moim kierunku idzie jakiś człowiek. Był coraz bliżej... Ale nagle z prawej strony, spod piasku, wyłoniły się dwie wielkie macki, które pochwyciły mnie, a następnie pojawiły się trzy następne, starając się pochwycić tamtego człowieka.

Macki ściskały mnie tak mocno, że straciłem oddech, obraz przed oczami zaczął się rozmywać, bolały mnie wszystkie mięśnie, czułem, jak łamie mi się żebro, jedno, drugie... nagle rozbłysło białe światło, oślepiając mnie i straciłem przytomność.

Obudziłem się i zdałem sobie sprawę, że leżę w łóżku. Spróbowałem odetchnąć głęboko, ale natychmiast poczułem ogromny ból. No tak, miałem połamane żebra. Chciałem się podnieść, ale nie mogłem. Czułem się, jakbym ważył pięć razy więcej niż zwykle. Otworzyłem oczy. Było ciemno, ale słyszałem niedaleki szum morza... a więc byłem w porcie! Ale skąd się tutaj wziąłem, przecież myślałem, że zaatakowała mnie jakaś bestia na pustyni... I wtedy przypomniałem sobie wszystko; człowieka, potwora, oślepiające światło... światło? Skąd się wziął ten blask, który rozbłysnął chwilę przed tym, jak straciłem przytomność?

Rozmyślania przerwał dźwięk dochodzący z prawej strony. Brzmiało to, jakby ktoś wchodził po schodach. Chwilę potem drzwi się otworzyły i wreszcie zobaczyłem, gdzie jestem. Pokój, w którym byłem, od razu zaczął przypominać mi typowe pomieszczenie w karczmie, które jej właściciel udostępniał podróżnikom na nocleg. Postać, która weszła do pokoju, trzymała świecę, która rozświetlała nieco ciemności, ale mimo tego nie widziałem jej twarzy, skrytej pod kapturem długiego, ciemnego płaszcza, który postać miała na sobie.

- Obudziłeś się wreszcie, Maralu. - rozległ się ochrypły głos spod kaptura.

- Kim jesteś i skąd znasz moje imię? - zapytałem natychmiast.

- Nie zdradzę ci mojego imienia, przynajmniej na razie. Wiedz jednak, że w swoim czasie dowiesz się wszystkiego. Twoje imię jest mi znane, tak samo jak wiele innych rzeczy, które wiem o tobie. Wiem, na przykład, że błądzisz po pustyni od przeszło sześciu tygodni, i że zaatakował cię potwór.

- Zaraz, to ty byłeś tym człowiekiem, którego widziałem na pustyni, prawda?

- Tak.

- Jakim cudem przeżyłem? Byłem pewien, że zginę!

- To już nieistotne. Czy wiesz, że powód, dla którego ruszyłeś w podróż przez pustynię, wymyśliłem ja? - to mówiąc, nieznajomy uśmiechnął się tajemniczo.

- Jak to? Chcesz przez to powiedzieć, że mój ojciec mnie tu nie wzywał?

- Nie. Prawda jest nieco bardziej skomplikowana...

- Więc poświęcałem się, błądząc tą pustynią, bo ty tak sobie ubzdurałeś?! Ryzykowałem życie na darmo?!

- Nie na darmo. Zwabiłem cię tutaj z bardzo ważnego powodu, który ci wyjawię, jeśli mi na to pozwolisz. - słowa te trochę mnie uspokoiły, ale nadal byłem wzburzony faktem, że zwabił mnie tu jakiś dziwak.

- Mów zatem, mam nadzieję, że to coś naprawdę ważnego.

- Doskonale! Słuchaj więc: sprowadziłem cię tutaj, ponieważ chcę prosić cię o pomoc. Potrzebuję kogoś, kto znajdzie dla mnie kilka rzeczy. Tak się składa, że usłyszałem od pewnego człowieka, że jesteś podróżnikiem, który lubi przygody i pieniądze. Dlatego składam ci ofertę: Znajdziesz dla mnie pewne składniki, których potrzebuję na opracowanie artefaktu. Zapłacę za każdy składnik oddzielnie, jednak ostrzegam cię - samo ich znalezienie nie będzie łatwe, a co dopiero ich zdobycie. Zanim dasz mi odpowiedź, odpocznij trochę, jesteś mocno pogruchotany przez tego stwora.

- Chwileczkę, dopiero co o mało nie zginąłem. Kim ty w ogóle jesteś i czym się zajmujesz?

- Jeśli musisz to wiedzieć, jestem magiem, a w tej chwili zajmuję się wieloma rzeczami. A teraz wybacz, ale muszę odejść. Zostawiam pieniądze, które wystarczą ci na przeżycie dwóch tygodni, karczmarz powiedział, że zadba o twoje zdrowie, zatem żegnaj. Wrócę za dwa tygodnie, jak już wyzdrowiejesz. Przedstawię ci wtedy szczegóły mojego zadania i twojej w nim roli.

I wyszedł, nie dając mi nawet czasu, żeby cokolwiek powiedzieć. Pomyślałem, że chyba powinienem być zdenerwowany faktem, że ten mag mną częściowo manipulował, ale zdałem sobie sprawę, że jestem zbyt śpiący, żeby się nad tym zastanawiać. Dałem się więc ponieść nocnym koszmarom, które mnie nawiedziły we śnie.

Obudziwszy się następnego ranka, zauważyłem, że w pokoju są dwie inne osoby: uzdrowiciele. Więc ten mag mówił prawdę - zapewnił mi opiekę.

Po chwili do pokoju wszedł mężczyzna, wyglądający na krasnoluda; był wyjątkowo niski, ale krzepki. Miał długą siwą brodę i siwe włosy, czarne, małe oczy i mięsisty nos. Tak, to musiał być krasnolud.

- Witaj - powiedział - zapewne wiesz już, skąd się tu wziąłeś, ten zakapturzony mag był tu w nocy, obudził mnie tym swoim gadaniem. Powiedział, że jesteś podróżnikiem. To prawda?

- Tak.

- Jestem właścicielem tej karczmy, nazywam się Gemlar. Możesz czuć się tu, jak w domu, jednak nie radzę samemu chodzić po innych karczmach. Pełno w nich typów spod ciemnej gwiazdy. U mnie ich raczej mało, moi najemnicy cały czas strzegą porządku. Chciałbyś coś do jedzenia? Zapewne po podróży jesteś bardzo głodny.

- Nawet bardzo. - karczmarz nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo byłem głodny po kilku dniach bez jedzenia.

- Zaraz przyślę kogoś ze strawą. A teraz wybacz, muszę iść obsługiwać gości.

Wyszedł. Uzdrowiciele również wyszli, mówiąc, że jakbym czegoś potrzebował, to na nocnej szafce leży dzwonek.

"Wreszcie chwila spokoju..." - pomyślałem - "...przynajmniej do czasu, kiedy ten tajemniczy mag powróci. Chyba zaczyna się nowy rozdział mojej podróży." - pomyślałem i zasnąłem po raz kolejny.