czwartek, 21 maja 2009

Opowieści Nekromanty, cz.3.

Tajemniczy mag odchrząknął i powiedział:
- Zapewne zdziwi Cię, kiedy powiem, że od długiego czasu obserwuję twe poczynania. A robię to, od kiedy zawitałem do wioski Meris'tham i zacząłem wypytywać pobliskiego strażnika o tutejsze zwyczaje, ten powiedział mi między innymi o pewnym chłopcu, który naraził mu się wiele razy. Tym chłopcem okazałeś się Ty. Od czasu, kiedy zacząłeś interesować się... przygodami, stałeś się inny niż pozostali mieszkańcy wioski. Stałeś się również problemem dla swych rodziców, ponieważ często wpadałeś w tarapaty. Masz do tego aż za duży talent. - zaśmiał się cicho. - Zwykle nie interesuję się zbytnio pojedynczymi ludźmi, chyba że mam z nimi jakieś porachunki.. Ty jednak bardzo mnie zaintrygowałeś. Postanowiłem Cię od tamtego czasu obserwować. Teraz, po prawie dwudziestu latach, wreszcie mam pewność, że jesteś godzien mego zaufania.
- Byłbym szczęśliwy, gdybym i ja mógł zaufać Tobie. Jednak jak dotąd wiem o Tobie tyle, co nic. Nie znam nawet Twego imienia. Mogę pomóc Ci w znalezieniu tych, jak to nazwałeś, "rzeczy", ale wolałbym wiedzieć, z kim mam do czynienia.
- Dobrze. Nazywam się Dorthuul i, jak już kiedyś wspomniałem, jestem magiem. Więcej ci o mnie nie mogę powiedzieć, zatem pytam jeszcze raz: Czy podejmiesz się, bez większej wiedzy o mej osobie, zadania, które Ci opiszę?
Po dłuższej chwili milczenia, która zapadła po jego słowach, odrzekłem:
- Podejmę się. Mam nadzieję, że nie będę tego później żałował.
- Znakomicie! Zatem posłuchaj mej krótkiej opowieści... - przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej. - Dwadzieścia jeden lat temu zawitałem do pewnego miasta, zwanego Mor'Thouden. Gdy tylko przekroczyłem jego bramy, ogarnął mnie zachwyt na widok wspaniałych budowli, sklepów i straganów. Wszystko wyglądało tam tak pięknie, że nie mogłem się powstrzymać od przechadzki po mieście. Po kilku godzinach zwiedzania zaszedłem do karczmy z zamiarem wynajęcia noclegu. Karczmarz był dla mnie bardzo uprzejmy i gościnny, zresztą nie tylko on. Pozostałe osoby, które były wówczas w karczmie, omiatali mnie przyjaznymi spojrzeniami, a po chwili jakaś kobieta podeszła do mnie i spytała, czy chciałbym coś do picia. Byłem spragniony po kilkugodzinnym zwiedzaniu, więc zgodziłem się. Po krótkiej wymianie zdań z barmanem, zaczęła zajmować mnie rozmową. - tu Dorthuul przerwał na chwilę swą opowieść, po czym, zamyślony, mówił dalej. - Po pewnym czasie zapytałem: "Czy macie tu jakieś święto, że wszystko jest takie piękne i poozdabiane?" Na to pytanie odpowiedziała: "W naszym mieście jest tak zawsze". "Musicie mieć tu zatem dużo odwiedzających i podróżnych", odpowiedziałem. Na te słowa przez jej twarz przemknął krótki, ledwo dostrzegalny cień, po czym uśmiech znów zagościł na jej ustach: "Niestety, od pewnego czasu prawie nikt nas nie odwiedza". Zdziwiony tymi słowami, zapytałem: "Dlaczego? takie piękne miasto powinno przyciągać podróżnych, czyż nie?". Jej reakcja jeszcze bardziej mnie zaskoczyła. Kobieta zbliżyła się do mnie, i wyszeptała: "Nie pytaj o takie rzeczy, to niebezpieczne. Na twoim miejscu nie nocowałabym tutaj. Odejdź stąd i nie wracaj, zanim będzie za późno." Po tych słowach wstała i pospiesznie wyszła z karczmy.
Zaskoczony, siedziałem dalej na swoim miejscu, patrząc w zamknięte drzwi karczmy, za którymi zniknęła tajemnicza kobieta. Nie przypuszczałem wówczas, że jej słowa mogą być słuszne. Jak bardzo się myliłem... - Dorthuul zamyślił się na chwilę, po czym opowiadał dalej. -Wynająłem pokój w karczmie. Karczmarz powiedział, że dostaję zniżkę za "przyjazną rozmowę". Zaskoczony po raz chyba trzeci tego wieczora, zapłaciłem za pokój zadziwiająco małą sumę. Zaczęło się ściemniać, postanowiłem więc, że położę się spać. Podczas gdy szedłem po schodach za karczmarzem do wyznaczonego pokoju, usłyszałem nagle rozdzierający uszy krzyk dobiegający z góry. Wystraszony, zapytałem głośno karczmarza: "Co to za krzyki?!". Ten, zdziwiony, zapytał: "Jakie krzyki? Dobrze się czujesz, Panie?", po czym z dziwnym uśmiechem poprowadził mnie dalej. Zdziwiony tymi słowami, poszedłem w jego ślady.
Doszliśmy do wynajętego przeze mnie pokoju. Karczmarz odszedł, pozostawiając mnie samego ze sobą. Gdy tylko wszedłem do czystego, dobrze utrzymanego pokoju, rzuciłem się na łóżko i natychmiast zasnąłem. - Mag odchrząknął, po czym zadzwonił dzwonkiem leżącym na szafce. - Obudziły mnie głosy. "Elghinn orn doer whol dos!". Zerwałem się z łóżka i rozejrzałem dookoła. Pokój był pusty. Te głosy były zatem tylko snem... Nagle uświadomiłem sobie, że pokój wygląda zupełnie inaczej niż za dnia. Pobliska szafka była zakurzona, a na niej spoczywała... czaszka! Ludzka czaszka! Przerażony tym faktem aż podskoczyłem, kiedy poczułem coś na stopie. Spojrzałem w dół i ujrzałem karalucha wspinającego się po mej nodze. Strzepnąłem go i wtedy zobaczyłem, że jest to nie karaluch, lecz jego szkielet. Podskoczyłem i podciągnąłem nogi na łóżko. Spojrzałem w drugą stronę. Było tam okno. Podszedłem do niego, uważając, by nie natrafić na inne makabryczne kości, i spojrzałem przez nie na zewnątrz. - Dorthuul przerwał swą opowieść, słysząc wchodzącego po schodach karczmarza. Gdy wszedł do pokoju, Mag zamówił u niego dwa trunki i karczmarz wyszedł. Dorthuul przeniósł spojrzenia na mnie i ciągnął dalej. - To, co ujrzały me oczy, napawały mnie przerażeniem i paniką. Budynki nie były już tak piękne, przypominały ruiny, a zamiast ludzi, po ulicach chodzili nieumarli. Stragany były obdarte, na wystawkach leżały czaszki, kości i części ciała, a wszędzie na ulicy porozlewana była krew. Wszystko to zdawało się być obumarłe, złe, przeklęte. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że powinienem posłuchać rady tej kobiety, powinienem opuścić to przeklęte miasto! Ale nie, jego piękno mnie oślepiło i było widać tego konsekwencje.- W tym momencie przyszedł karczmarz z zamówionymi trunkami, po czym położył je na małym stoliku, stojącym w rogu pokoju, odkorkował butelki i nalał krasnoludzkie piwo do kufli, a następnie wyszedł. Dorthuul kontynuował swą opowieść. - Postanowiłem uciec stamtąd jak najszybciej, kiedy usłyszałem kroki za drzwiami. Bez zastanowienia pchnąłem drzwi z całej siły, powalając na plecy karczmarza, a właściwie zombie, przypominającego nieco tego miłego człowieka, który policzył mi mniej za pokój. Przekroczyłem go i zacząłem zbiegać po schodach. Na dole czekały na mnie dwa szkielety, wyraźnie spodziewające się mojego przyjścia. Bez zastanowienia rzuciły się na mnie, jednak uskoczyłem w bok i szkielety wpadły na ścianę. Korzystając z tego, wybiegłem szybko z karczmy. Teraz jednak natrafiłem na większy problem: przede mną było całe miasto nieumarłych i musiałem się jakoś przedrzeć przez ten tłum zgniłych ciał. Jakimś cudem żaden z tych nieszczęsnych mieszkańców nie zwrócił na mnie uwagi. Podążyłem w kierunku wąskiej, ciemnej bocznej uliczki i skryłem się tam, zastanawiając się, jak by tu wydostać się z tego przeklętego miasta. - Mag łyknął zdrowo ze swojego kufla, a ja poszedłem jego śladem. - Wiedziałem, że mam małe szanse dojść do bram, ale wydawało mi się prawie niemożliwe, by dojść tam prostą drogą. Postanowiłem pójść dalej wąską uliczką. Po chwili ciemna droga skończyła się, pokazując przede mną obraz większej nieco ulicy, po której błąkało się kilku nieumarłych. Po przeciwnej stronie drogi zauważyłem drugą wąską uliczkę. Pozostało mi tylko przejść niezauważenie na drugą stronę i wślizgnąć się tam. Najbliższy zombie był do mnie odwrócony plecami. Przemknąłem cicho za nim i doszedłem do drugiej strony ulicy, po czym wszedłem w ciemną alejkę. Stanąłem twarzą w twarz (a raczej jej resztkami) z nieumarłym ukrytym w cieniu. Bez zastanowienia wymierzyłem mu mocny cios w głowę, która natychmiast oderwała się od reszty ciała i poturlała się po ziemi. Przebiegłem obok zombie i dotarłem do końca uliczki. Teraz od bramy miasta dzieliło mnie zaledwie kilkaset łokci, jednak między mną a wyjściem z miasta chodziło kilkadziesiąt nieumarłych. Po krótkim namyśleniu zerwałem się do biegu w stronę bramy. Nieumarli mieszkańcy miasta w końcu mnie zauważyli i ci najbliżsi mnie próbowali mnie powstrzymać, jednak udało mi się wyrwać z ich uścisków. Strażnicy przy bramie chwycili za miecze i przygotowali się do ataku. Ja nie miałem mojej magicznej laski, zostawiłem ją w karczmie. Wyjąłem jednak zza pasa sztylet, z którym się nigdy nie rozstaję, i rzuciłem się na jednego ze strażników. Odciąłem mu rękę trzymającą miecz i zabrałem mu szybko broń. Wykonując szybki obrót, pozbawiłem głowy kolejnych dwóch strażników. Pozostał ostatni z nich. On jednak nie zaatakował, tylko pociągnął za sznur przywiązany do dzwonu. Zagrzmiało serce dzwonu i natychmiast z pobliskiej chaty wybiegły dwa szkielety, dobywając mieczy. Rzuciłem się do ucieczki przez bramę. Przebiegłem zaledwie kilkanaście kroków, kiedy koło mojego prawego ucha świsnęła strzała. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem dwóch nieumarłych łuczników na wieżach. Zacząłem biec tak szybko, jak tylko mogłem. Nagle rozległ się grzmot i usłyszałem potężny głos: "dos ph' cha'kohkev! dos orn dro wun jiv'undus mal'rak!". To był głos szkieletu maga, stojącego w bramie i rzucającego klątwę. - Dorthuul opróżnił swój kufel do dna, po czym, nieco ochrypłym głosem, opowiadał dalej. - Klątwa ta, jak się później dowiedziałem od pewnego uczonego czarnoksiężnika, miała mnie pozbawić mocy, sprawić, że utracę umiejętność rzucania czarów. Jednak klątwa rzucona przez nieumarłego okazała się mieć inne uboczne efekty... Okazało się, że nie mogę nie tylko rzucać czarów, ale także dzierżyć miecza. - Westchnął. Wstał, podszedł do miejsca, w którym leżał mój kiepskiej jakości miecz, po czym poprosił mnie, żebym mu go podał. Wziąłem miecz do ręki, po czym podałem go Dorthuul'owi. Ten chwycił go. Przez chwilę zdawało się, że wszystko jest w porządku i że klątwa nie działa naprawdę, jednak po chwili z rękojeści miecza zaczęło się dymić, a sam miecz zrobił się czerwony, nagle mag odrzucił go od siebie. Jego ręce były poczerniałe i poparzone. Po chwili jednak znów były takie jak przedtem. Na twarzy Dorthuula pojawił się wyraz ponurej satysfakcji. Wiedziałem już, że jego opowieść jest prawdą. Popatrzyłem najpierw na jego ręce, a potem prosto w oczy. Zdałem sobie nagle sprawę, że zacząłem darzyć tego maga zaufaniem, pomimo tego, jak mało jeszcze o nim wiedziałem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz