środa, 20 października 2010

Opowieści Nekromanty, cz.29.

To był świt. Chyba. Na to by wskazywał lekki półmrok, którego nocą nazwać już nie można, a dniem nie można jeszcze.
To zabawne. Później wielokrotnie nawiedzała mnie myśl, że pierwszą sprawą, jaką powinien się zająć człowiek po przebudzeniu, jest skojarzenie miejsca, w którym się znajduje, z jakimś znanym pomieszczeniem lub, czasami, przestrzenią, której zaufał na tyle, by uznać ją za dobre miejsce na sen. Na przykład takie zagłębienie między korzeniami jakiegoś okazałego drzewa czy dobrze znany rów przy równie dobrze znanym gościńcu byłyby całkiem odpowiednie. Legowisko w sianie w jakiejś stajni czy stodole też nie traciłoby zbyt dużo na odpowiedniości. Ostatecznie nawet ciepłe, świeże posłanie w gospodzie o dobrej opinii... Nie, to byłaby już przesada.
Tak czy inaczej, tego rodzaju myśli są normalne dla kogoś, kto dopiero co się obudził. Mnie natomiast nawiedziły myśli, które zdarzają się nader często w sytuacjach sprzyjających bólowi głowy, którego przyczyną są godziny poprzedzające sen. Oczywiście, i tutaj naturalnymi skojarzeniami byłyby wspomnienia tuż przed straceniem świadomości po kolejnej pincie piwa, jednak w moim przypadku było inaczej.
Mianowicie, zastanawiałem się, kto mi dał w łeb, ewentualnie w jaki sposób mnie podszedł niezauważenie w lesie...
Właśnie.
Las. Jednooki.
Po chwili wszystkie ścieżki w umyśle połączyły się w całość i miałem przed oczami obraz, na którym szedłem do lasu po chrust. No tak, pomyślałem, rozkojarzonego łatwiej ogłuszyć.
Moje powolne i niepotrzebne nikomu rozmyślania przerwał dźwięk, przypominający kopanie drzewa butem. Ktoś, kto nadchodził, nie dbał o ciszę.
Poderwałem się z posłania złożonego z liści i gałęzi i obrzuciłem otoczenie szybkim spojrzeniem. Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to drzewa. Wpadło mi nawet do głowy, że zwykle zaczynają się one od korzeni, idą w górę z pniem, rozgałęziają się, żeby w końcu pokazać światu liście.
Z drzewami, na które padł mój wzrok, te wyżej opisane miały niewiele wspólnego. Może poza liśćmi. Tak. Przede wszystkim nie zaczynały się od korzeni, szły w górę nie z pniem, ale już z gałęziami, które przypominały raczej ścieżki, ponieważ każda grubsza gałąź miała wyżłobienia w stromych miejscach, przypominające nieco prowizoryczne schody, a ponad to wszystko wyrastał istny dach, utworzony z liści o różnym kształcie, wśród których z rzadka można było dostrzec kawałek drzewa. Można by to wszystko nazwać domem, tyle że jeszcze w wersji żywej, zanim jego składniki trafiły w ręce drwali.
Moje pełne podziwu zamyślenie przerwał znacznie od swoich poprzedników głośniejszy dźwięk z serii but-drzewo, po czym spod podłogi wyrosła nagle postać kobiety, w której rozpoznałem ową pociętą zmarszczkami i bliznami twarz, zwisającą nade mną w nocy.
Podłoga?
No tak, teraz już zdałem sobie sprawę, że to nie klepisko ani nawet żadna podłoga, a po prostu kolejna plątanina liści i gałęzi.
- Witaj. - powiedziała staruszka mocnym, dźwięcznym głosem. - Wybacz, że w nocy zadawałam tyle natarczywych pytań, ale pomyliłam cię z kimś... niemile widzianym w lesie...
"Ostatnio stanowczo za często budzę się w towarzystwie nieznajomych", przemknęło mi przez głowę.
- W-witaj... Gdzie...
Kobieta tylko uśmiechnęła się tajemniczo, a mnie ogarnęła fala uczuć, której czoło stanowiło spokojne, ale stanowcze zrozumienie.
Po chwili, trwającej krócej niż kilka mrugnięć oka, wszystko stało się jasne.

sobota, 20 marca 2010

Opowieści Nekromanty, cz.28.

Twarz nade mną przypominała kiepsko wykonaną rzeźbę: Przecinało ją tak wiele blizn i zmarszczek, że ciężko było rozpoznać, co jest jednym, a co drugim. Głęboko osadzone oczy kobiety przyglądały mi się uważnie, zanim dźwięk świszczącego sztyletu nie odwrócił jej uwagi. Nieznajoma poruszyła się wyjątkowo zwinnie, jak na swój podeszły wiek, i schwyciła lecące ostrze w dwa palce, tak że stal zatrzymała się tuż nad jej lewym uchem. Obrzuciła sztylet szybkim spojrzeniem, po czym schowała go do jednej z licznych wystajacych z ubrania kieszeni. Następnie chwyciła mnie za rękę i zaczęła ciągnąć po ściółce.
Dziwnym trafem, nie wydawało mi się zbyt ważnym stawianie jej jakiegokolwiek oporu. Czułem się, jakbym stał obok całej tej dziwacznej sceny, nie mogąc w nią ingerować, ale i mimo woli biorąc w niej udział. Sunąłem po ziemi i zadeptanych liściach jak we śnie; wszystko zdawało się być tak obojętne...
Zamknąłem oczy.
Kiedy ponownie je otworzyłem, zobaczyłem nad sobą plątaninę gałęzi, która przypominała nieco dach. Zerwałem się z czegoś w rodzaju polowego posłania i poczułem, że mózg najwyraźniej postanowił znacznie zwiększyć swoją objętość, nie zważając na protesty reszty głowy. Tłumacząc na szybszą wersję: czułem, że głowa pęka mi na parę części.
Rozejrzałem się szybko i aż podskoczyłem, kiedy zdałem sobie sprawę, że na wyglądającej jak klepisko podłodze obok posłania siedzi ze skrzyżowanymi nogami owa kobieta, która wcześniej tak swobodnie traktowała moją wygodę podróży. Jej wzrok był skierowany tak intensywnie w moje oczy, że mogłaby śmiało widzieć drewnianą ścianę za mną.
- Akh'lae, Khova. - przemówiła do mnie charczącym głosem.
- Ee... - wykrztusiłem, jakbym dzień wcześniej nauczył się używać głosu. - Ja...
- Akh'lae! - powtórzyła nieco głośniej, popychając mnie na posłanie. Coś mi zaskoczyło w mózgu i położyłem się z powrotem, nie spuszczając z niej wzroku.
- Kro vehi naaln? - to chyba było pytanie. Tak. Na pewno. Ale ręki nie dałbym sobie uciąć.
- Ja... nie rozumiem... - wykrztusiłem znowu, a w głowie mi zahuczało od nadmiaru dźwięku. Dziwna sprawa, przecież nie pamiętałem, żebym wcześniej pił... z drugiej strony, może to oznaczało, że piłem...
Staruszka pokręciła głową, zamknęła oczy i znieruchomiała, znowu nasuwając mi skojarzenie z kiepsko rzeźbionym posągiem.
Nie minęło zbyt dużo czasu, zanim przestałem się nad czymkolwiek zastanawiać i zapadłem w kolejny sen.

czwartek, 18 marca 2010

Opowieści Nekromanty, cz.27.

- Dokąd teraz? - zapytałem idącego przede mną przewodnika.
- Po twojego przyjaciela.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł. Wiesz, trochę mnie zniechęca ta nazwa: Laeth.
Jednooki obejrzał się na krótko, nie zmieniając tempa.
- Po prostu nie sądzę, żebym mógł mu tam pomóc... - zawahałem się. - ...słyszałem, że...
- Chyba średnio się lubicie? - zaśmiał się Jednooki.
- Szczerze mówiąc, to nie przyjaciel... raczej ktoś, kto mnie ściągnął do tamtego miasta... może i po drodze uratował... ale i tak...
- Masz teraz dość mały wybór, więc lepiej się tak nie wahaj. Zwłaszcza jak już dojdziemy na miejsce. Na tych wzgórzach nie warto się wahać... - znowu się zaśmiał, tym razem bardziej jadowicie.
Milczałem aż do następnego postoju, ale wciąż nie mogłem pozbyć się wrażenia, że zmierzamy prosto w paszczę kłopotów.
Tych większych.
Tak, tych.
Grożących co najmniej śmiercią w bólach. Nie byłoby jednak rozsądnie kłócić się z kimś, kto sztylety traktuje jako przedłużenie ręki.
Przystanęliśmy na małej polanie, z której odchodziły cztery drogi, wliczając tę, którą przybyliśmy. Tym razem od razu poszedłem szukać chrustu, jak tylko zobaczyłem, że Jednooki przygotowuje miejsce pod ognisko. Wszedłem między pobliskie drzewa i zacząłem zbierać opał.
I nagle niemal wszystko się zmieniło: Leżałem na ziemi, czując we wszystkich mięśniach ból prawie uniemożliwiający ruch.
Otworzyłem oczy. Zobaczyłem nad sobą najpierw gęste poszycie lasu, a potem czyjaś twarz pojawiła się nade mną i już wiedziałem, że to te kłopoty.
Te większe...

wtorek, 16 marca 2010

Opowieści Nekromanty, cz.26.

Jednooki zatrzymał się na chwilę na ścieżce, rozglądnął szybko, po czym skręcił w gęsty las. Po kilku minutach byliśmy już nad niewielką leśną rzeką, szumiącą beztrosko czystą wodą. Jednooki skinął głową, a ja ostrożnie opuściłem zwłoki na ziemię. Jeszcze trochę wysiłku i już obserwowałem trzy trupy unoszące się i obijające o siebie na wodzie, zanim zniknęły na zakolu. Odwróciłem głowę i zdałem sobie sprawę, że mój przewodnik mnie obserwuje.
- I jak? - spytał cicho.
- Ja... - wymamrotałem i spuściłem głowę.
- Pierwszy raz dotykałeś zwłok. - Znów zaskoczyła mnie jego pewność: to nie było pytanie. - Pierwszy raz widziałeś zadźganego. Pocieszaj się, że to mogłeś być ty. - Znów ten tajemniczy uśmiech.
- Czy on musiał za mnie zginąć? - wydusiłem w końcu.
- Za ciebie? Nie zrobił tego. Nie tym razem. - zamilkł na chwilę, najwyraźniej oceniając mój stan. - Chodź. Nie wymyślisz teraz niczego mądrego. - Odwrócił się i zagłębił w ciemny las, a ja, dalej czując się nieswojo jak nigdy dotąd, podążyłem za nim. Dopiero po wyjściu z otępienia po niesieniu zwłok wypłynęło na wierzch świadomości pytanie.
- Dlaczego ciała nie zabarwiły wody krwią?
- Las. - odpowiedział krótko Jednooki.
Wróciliśmy na miejsce walki i od razu rzucił mi się w oczy brak jakichkolwiek jej śladów: wszystko wyglądało tak spokojnie i naturalnie, jakby nigdy nic się tu nie zdarzyło. Z ziemi zniknęły plamy krwi, ślady stóp i koleiny po ciągnięciu trupów, drzewa szumiały z cicha, gdzieniegdzie zaśpiewał nieśmiało ptak - spokój jak w ogrodzie zamkowym.
- Lubię to miejsce - stwierdził Jednooki. - Tyle stwarza możliwości... - Zamyślił się przez moment i ruszył dalej wąskim traktem. - Chodźmy.
Co z tego, że dopiero wtedy zrozumiałem, co miał na myśli, mówiąc "las". Tak czy inaczej - po raz kolejny z niewiadomych powodów ruszyłem z ufnością za nim.