czwartek, 18 marca 2010

Opowieści Nekromanty, cz.27.

- Dokąd teraz? - zapytałem idącego przede mną przewodnika.
- Po twojego przyjaciela.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł. Wiesz, trochę mnie zniechęca ta nazwa: Laeth.
Jednooki obejrzał się na krótko, nie zmieniając tempa.
- Po prostu nie sądzę, żebym mógł mu tam pomóc... - zawahałem się. - ...słyszałem, że...
- Chyba średnio się lubicie? - zaśmiał się Jednooki.
- Szczerze mówiąc, to nie przyjaciel... raczej ktoś, kto mnie ściągnął do tamtego miasta... może i po drodze uratował... ale i tak...
- Masz teraz dość mały wybór, więc lepiej się tak nie wahaj. Zwłaszcza jak już dojdziemy na miejsce. Na tych wzgórzach nie warto się wahać... - znowu się zaśmiał, tym razem bardziej jadowicie.
Milczałem aż do następnego postoju, ale wciąż nie mogłem pozbyć się wrażenia, że zmierzamy prosto w paszczę kłopotów.
Tych większych.
Tak, tych.
Grożących co najmniej śmiercią w bólach. Nie byłoby jednak rozsądnie kłócić się z kimś, kto sztylety traktuje jako przedłużenie ręki.
Przystanęliśmy na małej polanie, z której odchodziły cztery drogi, wliczając tę, którą przybyliśmy. Tym razem od razu poszedłem szukać chrustu, jak tylko zobaczyłem, że Jednooki przygotowuje miejsce pod ognisko. Wszedłem między pobliskie drzewa i zacząłem zbierać opał.
I nagle niemal wszystko się zmieniło: Leżałem na ziemi, czując we wszystkich mięśniach ból prawie uniemożliwiający ruch.
Otworzyłem oczy. Zobaczyłem nad sobą najpierw gęste poszycie lasu, a potem czyjaś twarz pojawiła się nade mną i już wiedziałem, że to te kłopoty.
Te większe...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz