poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Opowieści Nekromanty, cz.24.

- On już nie wróci, możesz pytać. - powiedział cicho Jednooki, jakby odgadując moje zamiary.
Spróbowałem szybko ochłonąć po tym, co zobaczyłem, ale średnio mi to wyszło. Zdołałem jednak wykrztusić przynajmniej część swoich niepoukładanych myśli, kłębiących się niewyraźnie pod postacią setek pytań.
- Kim oni byli? Poznajesz któregoś? - zapytałem niepewnie.
Jednooki znów przelotnie się uśmiechnął, po czym odpowiedział:
- Tak i nie. - najprawdopodobniej widząc na mojej twarzy wyraz nieco tępawego niezrozumienia, dodał: - Nie znałem ich, jednak wiem to i owo na temat tych szelm. Jednego z nich rozpoznałem jeszcze siedząc na urwisku: Widziałem go kilka dni temu w jednej z portowych tawern na wschodzie. Nie był zbyt rozsądny. Próbował swoich sił w zakładzie, którego nie był w stanie wygrać... - Tutaj przewodnik zaśmiał się ochryple. - Taak... no, ale to nieistotne. W każdym razie reszty z trupów nie rozpoznaję na tyle pewnie, żeby cokolwiek ci o nich opowiadać.
- A ta bestia?
- Bestia? Masz na myśli tego rina, który zabrał dowódcę?
- Rina?
- Tak brzmi nazwa tej, jak to mówisz, bestii w języku Athloarów.
- Dlaczego ten rin rzucił się akurat na dowódcę?
- To proste: był najbardziej przerażony z nas wszystkich, leżał na ziemi, nie miał przy sobie broni i żył. Riny nie lubią padliny, a ten był na tyle głodny, żeby zaryzykować skok pomiędzy trzech żywych. Jak na ironię, trafił na tego, który był sam pośród swoich martwych podkomendnych. - Jadowity, niemal szyderczy ton słów Jednookiego, a także jakaś nuta przewrotnej słodkości w jego głosie pozwoliła mi uznać, że chyba dobrze się bawił, zarzynając po kolei trzech niezbyt wprawionych w walce ścigających.
Bardziej zastanawiało mnie jednak, jakim cudem nawet się przy tym nie zmęczył?
I dlaczego ten dowódca, chyba Morr, nagle tak się przeraził, że porzucił w panice własną broń?

środa, 26 sierpnia 2009

Opowieści Nekromanty, cz.23.

W końcu, jakby wyrwawszy się z transu, Jednooki cofnął rękę powolnym ruchem, wciąż wpatrując się w Morra, który nagle się ocknął. Oczy jego rozszerzyły się do rozmiarów złotej monety(która była naprawdę okazała), a na twarzy malowało się przerażenie.
- To... to... nie! - wyjąkał Morr, teraz już pogrążony po uszy w panice. - Nie wierzę! To złudzenie, nieprawda! - dowódca z trudem chwytał oddech, wykrzykując pojedyncze, urwane słowa. Wyglądał, jakby stanął twarzą w twarz ze swoim najgorszym koszmarem.
Jednooki tkwił w miejscu nieruchomo, wciąż się uśmiechając, jakby bawiła go ta cała sytuacja.
Morr nagle rzucił miecz na ziemię, obrócił się i rzucił do ucieczki, potykając się co dwa kroki i wrzeszcząc, jakby go ze skóry obdzierali. Odwróciłem od niego wzrok i nagle zamarłem; Jednooki zniknął, a przecież spuściłem go z oczu tylko na chwilę! Rozejrzałem się w strachu, szukając jakiegoś śladu jego obecności.
I nagle go znalazłem: stał kilkadziesiąt kroków ode mnie, tuż przed twarzą Morra, który niemal się z nim zderzył. Dowódca przewrócił się do tyłu i zaczął rozpaczliwie odsuwać się od Jednookiego, pomagając sobie roztrzęsionymi rękami.
Nagle stało się coś dziwnego. Względną ciszę rozdarł przeraźliwy skrzek, jakby setka ptaków zaświergotała jednocześnie, i z pobliskiej kępy krzaków wyskoczyło jakieś stworzenie, przypominające olbrzymiego kota, całe czarne, z błyszczącymi ślepiami. Wylądowało naprzeciw leżącego teraz w przerażeniu Morra, chwyciło go długimi zębami za ramię i z zadziwiającą, jak na takie obciążenie, zwinnością skoczyło między drzewa po drugiej stronie ścieżki, pociągając za sobą dowódcę. Jego wrzaski było słychać jeszcze przez kilka chwil, aż w końcu wszystko ucichło.
Patrzyłem w osłupieniu na drzewa, między którymi zniknął dziwny drapieżnik. Po chwili dosłyszałem jakiś świst: to Jednooki spokojnym, ale szybkim i stanowczym ruchem schował sztylet do pokrowca i zaczął metodycznie i powoli przeszukiwać ciała podkomendnych porwanego.
Otrząsnąłem się nieco i spojrzałem na twarz mojego przewodnika: przestał się uśmiechać. Teraz wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, a jednak coś mi mówiło, że spodziewał się ataku tej bestii. A już na pewno wiedział o niej więcej niż ja.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Opowieści Nekromanty, cz.22.

Gdy tylko dowódca pościgu minął urwisko, na którym przyczaił się Jednooki, wszystko zaczęło dziać się w zbyt małych, jak dla mnie, odstępach czasu. Zdawać by się mogło, że dla Jednookiego czas biegł dużo wolniej, a może po prostu tak wiele potrafił, że ciało samo go niosło ku właściwym działaniom. Nie wiem. Pewne jednak było to, że Jednooki, krótko po zeskoczeniu na drugiego z idących w krzywym nieco rzędzie tropicieli i szybkim skręceniu mu karku, jeden nóż umieścił szybkim rzutem w gardle ostatniego z zamarłych teraz w osłupieniu ścigających. Nim ktokolwiek zdążył wymówić choćby słowo, mój przewodnik odskoczył od padającego na ziemię ciała ze skręconym karkiem, rzucił się ze sztyletem na ostatniego z podkomendnych Morra i przeszył mu gardło ostrzem.
Lecz w tym momencie Morr zdążył ochłonąć z osłupienia i zachować na tyle zimnej krwi, żeby wyjąć wprawnym ruchem długi miecz, schowany wcześniej pod długim płaszczem.
Jednooki wyjął spokojnie sztylet z szyi już martwego piechura i odwrócił się zwinnie ku dowódcy pościgu. Na twarzy mojego przewodnika tkwił wciąż ten sam złowieszczy, paskudny uśmieszek, który nasuwał natychmiastowe skojarzenia z szelmą.
- Zapłacisz za to, głupcze! - Głos Morra zagrzmiał niczym grom, zanim dowódca rzucił się na Jednookiego z opętańczym krzykiem na ustach.
- Stój! - powiedział wciąż spokojnym, lecz bardziej stanowczym głosem Jednooki i wystawił przed siebie dłoń. Wbrew najdziwniejszym nawet moim oczekiwaniom, dowódca zatrzymał się nagle wpół kroku i przestał nawet wrzeszczeć. Przez chwilę wyglądało to jak obraz, przedstawiający dwóch wrogów, obydwaj bowiem stali w tej samej pozycji przez kilka chwil, jakby zawieszeni w czasie: Jednooki, z jedną ręką skierowaną wnętrzem dłoni na Morra, a drugą opuszczoną u boku z zakrwawionym sztyletem, i dowódca, stojący w dziwnej pozie, jakby w połowie stał, a w połowie wciąż jeszcze atakował.
W końcu Morr opuścił rękę z mieczem i jakby sflaczał, wpatrując się przy tym w Jednookiego z jakimś głupkowatym uniesieniem, jakby go zobaczył po raz kolejny, tym razem w sprzyjających okolicznościach(czyli bez trzech trupów w zasięgu wzroku).
Dziwna to była scena, w której Morr jakby zmalał, a nawet nieco się skulił. Jednooki tymczasem wciąż szelmowsko się uśmiechał, wzrokiem świdrując przy tym kulącego się już teraz bardzo wyraźnie wroga.