Kiedy już moje nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa, zrozumiałem, że to na nic. Zacząłem wracać w stronę polany, na której zostawiłem dogorywające stworzenie. Gdy zbliżyłem się na tyle, że między drzewami widziałem już wysoką trawę, przystanąłem... czy to możliwe? Zdawało mi się, że słyszałem kroki.
Zacząłem skradać się w stronę leżącego na ziemi nocnego pegaza i przykucnąłem w jakichś krzakach na skraju muru drzew. Nasłuchiwałem.
Ktoś po chwili wyłonił się zza linii drzew po przeciwnej do mojej kryjówki stronie. Ciemna, zakapturzona postać sunęła jakby nad ziemią, ponieważ płaszcz tak całkowicie ją okrywał, że nie było widać, jak i czy w ogóle porusza nogami. Tajemnicza postać poruszała się bezszelestnie w kierunku ciężko rannego Al'toira. Stanęła nad nim i pochyliła się. Nie wiem, co zrobiła zwierzęciu, ponieważ jego cielsko zasłoniło mi dużą część horyzontu. Pewne jednak było to, że po kilku minutach całkowitej niemal ciszy i nerwowego(dla mnie) wyczekiwania, stworzenie odetchnęło głęboko i wyczułem, że czuje się lepiej. Nie rozumiałem, dlaczego, ale po prostu to poczułem.
- Możesz już wyjść z ukrycia. - rzekł tajemniczy nieznajomy. Przeszył mnie zimny dreszcz. Co teraz? Tkwiłem tam jeszcze przez chwilę, aż do momentu, kiedy ów osobnik dodał:
- Maralu.
Tym razem dreszcz przebiegł po całym moim ciele, nie tylko po plecach. Nie miałem wyjścia. Wstałem, otrzepałem zakurzone nieco ubranie, pomyślałem z ironią: "No, trudno, każdy kiedyś umiera" i skierowałem swój niepewny jak zawsze krok ku zakapturzonemu nieznajomemu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz