środa, 17 czerwca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.8.

Spadaliśmy bardzo długo. Zbyt długo, jak na wysokość, na której myślałem, że byliśmy. Odważyłem się rozglądnąć wśród świszczącego i zatykającego płuca wiatru. Al'toir, którego wciąż kurczowo się trzymałem, zdołał ostatnimi siłami podnieść skrzydła i utrzymać je w miarę poziomo, tak aby spadanie było wolniejsze. Z każdą jednak sekundą mój wierzchowiec wypuszczał z siebie kolejne cząstki życia...
Zamknąłem oczy z nadzieją, że wytrzyma jeszcze kilka chwil, żeby uderzenie o ziemię nie było ostatnią przygodą w moim życiu...
Nagle poczułem, jak wnętrzności opadają dużo niżej niż powinny. Spojrzałem w dół i zdołałem uchwycić wzrokiem łeb drugiego Al'toira, wyraźnie większego niż mój. Sprowadził nas bezpiecznie na jakąś polanę wśród gęstego lasu, a ja natychmiast zeskoczyłem z pegaza i zacząłem się rozglądać za Dorthuulem, byłem bowiem przekonany że gdzieś tu musi być. Zacząłem biegać to tu, to tam, aż w końcu musiałem się przyznać przed samym sobą, że Al'toir, który nas uratował, był inny od tych dwóch, które wcześniej tego dnia poznałem. Wróciłem do ciężko rannego zwierzęcia. Okazało się, że nasz wybawiciel zniknął, a ja zostałem sam z umierającym nocnym pegazem. "Świetnie!", pomyślałem, za wszelką cenę usiłując zachować zimną krew. Kiepsko mi to wychodziło.
Udało mi się jednak jakimś cudem użyć swego otępionego podróżą umysłu i przypomnieć sobie ten dzień, w którym pewien stary wędrowny mnich przybył do mojej rodzinnej wioski i pokazał mi między innymi część swoich ziół leczniczych. Jedno z nich potrafiło nawet zasklepić i uzdrowić krwawiącą ranę. Jak ono wyglądało...
"No, myśl, tępaku, myśl", usłyszałem w swojej głowie obcy głos. Zignorowałem go.
Błękitny kwiat... podłużne, wąskie liście z kolcami... błyszczący.
Pobiegłem w las, starając się nie zgubić, i jednocześnie szukając kwiatu. Biegłem przez chwilę, zanim mój organizm zrozumiał, że potrzebuje więcej powietrza niż jestem w stanie mu dać(co nastąpiło bardzo szybko...) i poinformował mnie o tym poprzez poprzez poplątanie nóg i upadek na twarz w gęste krzaki.
Podniosłem się z ziemi, dysząc ciężko i zacząłem(już wolniej... dużo wolniej) ponownie przeczesywać las w pełnym nadziei(czyli i tak już spustoszonym nieco ze względu na mój stan) poszukiwaniu domniemanego lekarstwa.
Chodziłem tak bardzo długo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz