poniedziałek, 29 czerwca 2009

Opowieści Nekromanty, cz.13.

Wyruszyliśmy niemal natychmiast, mimo że nie byłem nawet w połowie tak przygotowany na wyprawę, jak uważałem, że powinienem być. Cień jednak nie zwracał uwagi na moje narzekania na ten temat, a przynajmniej udawał, że to go mało obchodzi. Zastanawiałem się, co będzie, kiedy zgłodniejemy, ale miałem dziwne uczucie, że to nie stanowi największego problemu. W tym momencie bardziej nurtował mnie pościg, a raczej jego brak. To tak, jakby moi prześladowcy nagle zrobili sobie przerwę na obiad, co jest raczej nietypowe w takiej ścigającej sytuacji. I, przede wszystkim, gdzie podziewał się Dorthuul? Kiedy tak pozbierałem te wszystkie udziwnienia w jedno, zacząłem się niepokoić. Coś mi tu nie pasowało, i to nie pierwszy raz tego dnia.
No właśnie: dzień. Nigdy nie spotkałem się z czymś takim. Szliśmy w biały dzień przez las, a ja nie byłem pewien, czy czasem nie zapadła już noc. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że drzewa póki co rosły na tyle rzadko, że powinienem widzieć słońce, albo chociaż fragmenty nieba, a tak naprawdę patrząc w górę widziałem tylko mgłę.
Nie.
To nie była mgła. Raczej coś w rodzaju zasłony, jakby ktoś nie chciał, żebym widział więcej niż ten ktoś chce.
No i jeszcze mój nowy towarzysz podróży. Człowiek, który zjawił się znikąd, wyleczył rannego Pegaza, a także udowodnił, że może mnie w każdej chwili zadźgać sztyletem.
Miałem aż zbyt wiele powodów do obaw. I tak samo wiele pytań.
- Jednooki?
- Tak, Maralu? - jego głos wydał mi się aż zbyt aksamitny, prawie jadowity.
- Wiesz... Zastanawia mnie pewna sprawa.
- Tylko jedna?
- No, w zasadzie kilka... Ale jedna przede wszystkim.
- Słucham więc.
- Wiesz może, co się stało z tym drugim Nocnym Pegazem i jego jeźdźcem?
- Tak.
Zapadła pełna oczekiwania chwila ciszy. Jednooki najwyraźniej zastanawiał się, w jaki sposób opowiedzieć mi o losie Dorthuula, do którego już zaczynałem się przywiązywać, najprawdopodobniej ze względu na pościg. W każdym razie brakowało mi jego towarzystwa.
Po dłuższej chwili milczenia, nie wytrzymałem.
- A więc? Co z nim? Gdzie on jest?
- Jest w drodze. Albo w locie. Tak czy owak, jego wierzchowiec przyjął na siebie trochę mniej strzał niż twój, nie sądzę więc, by musiał się zatrzymywać na długo. Twój przyjaciel wyglądał jak kawał dobrego maga.
- Widziałeś, dokąd polecieli?
- Tak. W kierunku północnym, na Wzgórza Laeth.
Zamarłem w bezruchu. Jeżeli rzeczywiście poleciał w tamtym kierunku, zaczynałem się o niego martwić. Słyszałem wiele opowieści o Wzgórzach Laeth.
Żadna z tych gawęd nie była przyjemna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz