To był świt. Chyba. Na to by wskazywał lekki półmrok, którego nocą nazwać już nie można, a dniem nie można jeszcze.
To zabawne. Później wielokrotnie nawiedzała mnie myśl, że pierwszą sprawą, jaką powinien się zająć człowiek po przebudzeniu, jest skojarzenie miejsca, w którym się znajduje, z jakimś znanym pomieszczeniem lub, czasami, przestrzenią, której zaufał na tyle, by uznać ją za dobre miejsce na sen. Na przykład takie zagłębienie między korzeniami jakiegoś okazałego drzewa czy dobrze znany rów przy równie dobrze znanym gościńcu byłyby całkiem odpowiednie. Legowisko w sianie w jakiejś stajni czy stodole też nie traciłoby zbyt dużo na odpowiedniości. Ostatecznie nawet ciepłe, świeże posłanie w gospodzie o dobrej opinii... Nie, to byłaby już przesada.
Tak czy inaczej, tego rodzaju myśli są normalne dla kogoś, kto dopiero co się obudził. Mnie natomiast nawiedziły myśli, które zdarzają się nader często w sytuacjach sprzyjających bólowi głowy, którego przyczyną są godziny poprzedzające sen. Oczywiście, i tutaj naturalnymi skojarzeniami byłyby wspomnienia tuż przed straceniem świadomości po kolejnej pincie piwa, jednak w moim przypadku było inaczej.
Mianowicie, zastanawiałem się, kto mi dał w łeb, ewentualnie w jaki sposób mnie podszedł niezauważenie w lesie...
Właśnie.
Las. Jednooki.
Po chwili wszystkie ścieżki w umyśle połączyły się w całość i miałem przed oczami obraz, na którym szedłem do lasu po chrust. No tak, pomyślałem, rozkojarzonego łatwiej ogłuszyć.
Moje powolne i niepotrzebne nikomu rozmyślania przerwał dźwięk, przypominający kopanie drzewa butem. Ktoś, kto nadchodził, nie dbał o ciszę.
Poderwałem się z posłania złożonego z liści i gałęzi i obrzuciłem otoczenie szybkim spojrzeniem. Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to drzewa. Wpadło mi nawet do głowy, że zwykle zaczynają się one od korzeni, idą w górę z pniem, rozgałęziają się, żeby w końcu pokazać światu liście.
Z drzewami, na które padł mój wzrok, te wyżej opisane miały niewiele wspólnego. Może poza liśćmi. Tak. Przede wszystkim nie zaczynały się od korzeni, szły w górę nie z pniem, ale już z gałęziami, które przypominały raczej ścieżki, ponieważ każda grubsza gałąź miała wyżłobienia w stromych miejscach, przypominające nieco prowizoryczne schody, a ponad to wszystko wyrastał istny dach, utworzony z liści o różnym kształcie, wśród których z rzadka można było dostrzec kawałek drzewa. Można by to wszystko nazwać domem, tyle że jeszcze w wersji żywej, zanim jego składniki trafiły w ręce drwali.
Moje pełne podziwu zamyślenie przerwał znacznie od swoich poprzedników głośniejszy dźwięk z serii but-drzewo, po czym spod podłogi wyrosła nagle postać kobiety, w której rozpoznałem ową pociętą zmarszczkami i bliznami twarz, zwisającą nade mną w nocy.
Podłoga?
No tak, teraz już zdałem sobie sprawę, że to nie klepisko ani nawet żadna podłoga, a po prostu kolejna plątanina liści i gałęzi.
- Witaj. - powiedziała staruszka mocnym, dźwięcznym głosem. - Wybacz, że w nocy zadawałam tyle natarczywych pytań, ale pomyliłam cię z kimś... niemile widzianym w lesie...
"Ostatnio stanowczo za często budzę się w towarzystwie nieznajomych", przemknęło mi przez głowę.
- W-witaj... Gdzie...
Kobieta tylko uśmiechnęła się tajemniczo, a mnie ogarnęła fala uczuć, której czoło stanowiło spokojne, ale stanowcze zrozumienie.
Po chwili, trwającej krócej niż kilka mrugnięć oka, wszystko stało się jasne.
środa, 20 października 2010
sobota, 20 marca 2010
Opowieści Nekromanty, cz.28.
Twarz nade mną przypominała kiepsko wykonaną rzeźbę: Przecinało ją tak wiele blizn i zmarszczek, że ciężko było rozpoznać, co jest jednym, a co drugim. Głęboko osadzone oczy kobiety przyglądały mi się uważnie, zanim dźwięk świszczącego sztyletu nie odwrócił jej uwagi. Nieznajoma poruszyła się wyjątkowo zwinnie, jak na swój podeszły wiek, i schwyciła lecące ostrze w dwa palce, tak że stal zatrzymała się tuż nad jej lewym uchem. Obrzuciła sztylet szybkim spojrzeniem, po czym schowała go do jednej z licznych wystajacych z ubrania kieszeni. Następnie chwyciła mnie za rękę i zaczęła ciągnąć po ściółce.
Dziwnym trafem, nie wydawało mi się zbyt ważnym stawianie jej jakiegokolwiek oporu. Czułem się, jakbym stał obok całej tej dziwacznej sceny, nie mogąc w nią ingerować, ale i mimo woli biorąc w niej udział. Sunąłem po ziemi i zadeptanych liściach jak we śnie; wszystko zdawało się być tak obojętne...
Zamknąłem oczy.
Kiedy ponownie je otworzyłem, zobaczyłem nad sobą plątaninę gałęzi, która przypominała nieco dach. Zerwałem się z czegoś w rodzaju polowego posłania i poczułem, że mózg najwyraźniej postanowił znacznie zwiększyć swoją objętość, nie zważając na protesty reszty głowy. Tłumacząc na szybszą wersję: czułem, że głowa pęka mi na parę części.
Rozejrzałem się szybko i aż podskoczyłem, kiedy zdałem sobie sprawę, że na wyglądającej jak klepisko podłodze obok posłania siedzi ze skrzyżowanymi nogami owa kobieta, która wcześniej tak swobodnie traktowała moją wygodę podróży. Jej wzrok był skierowany tak intensywnie w moje oczy, że mogłaby śmiało widzieć drewnianą ścianę za mną.
- Akh'lae, Khova. - przemówiła do mnie charczącym głosem.
- Ee... - wykrztusiłem, jakbym dzień wcześniej nauczył się używać głosu. - Ja...
- Akh'lae! - powtórzyła nieco głośniej, popychając mnie na posłanie. Coś mi zaskoczyło w mózgu i położyłem się z powrotem, nie spuszczając z niej wzroku.
- Kro vehi naaln? - to chyba było pytanie. Tak. Na pewno. Ale ręki nie dałbym sobie uciąć.
- Ja... nie rozumiem... - wykrztusiłem znowu, a w głowie mi zahuczało od nadmiaru dźwięku. Dziwna sprawa, przecież nie pamiętałem, żebym wcześniej pił... z drugiej strony, może to oznaczało, że piłem...
Staruszka pokręciła głową, zamknęła oczy i znieruchomiała, znowu nasuwając mi skojarzenie z kiepsko rzeźbionym posągiem.
Nie minęło zbyt dużo czasu, zanim przestałem się nad czymkolwiek zastanawiać i zapadłem w kolejny sen.
Dziwnym trafem, nie wydawało mi się zbyt ważnym stawianie jej jakiegokolwiek oporu. Czułem się, jakbym stał obok całej tej dziwacznej sceny, nie mogąc w nią ingerować, ale i mimo woli biorąc w niej udział. Sunąłem po ziemi i zadeptanych liściach jak we śnie; wszystko zdawało się być tak obojętne...
Zamknąłem oczy.
Kiedy ponownie je otworzyłem, zobaczyłem nad sobą plątaninę gałęzi, która przypominała nieco dach. Zerwałem się z czegoś w rodzaju polowego posłania i poczułem, że mózg najwyraźniej postanowił znacznie zwiększyć swoją objętość, nie zważając na protesty reszty głowy. Tłumacząc na szybszą wersję: czułem, że głowa pęka mi na parę części.
Rozejrzałem się szybko i aż podskoczyłem, kiedy zdałem sobie sprawę, że na wyglądającej jak klepisko podłodze obok posłania siedzi ze skrzyżowanymi nogami owa kobieta, która wcześniej tak swobodnie traktowała moją wygodę podróży. Jej wzrok był skierowany tak intensywnie w moje oczy, że mogłaby śmiało widzieć drewnianą ścianę za mną.
- Akh'lae, Khova. - przemówiła do mnie charczącym głosem.
- Ee... - wykrztusiłem, jakbym dzień wcześniej nauczył się używać głosu. - Ja...
- Akh'lae! - powtórzyła nieco głośniej, popychając mnie na posłanie. Coś mi zaskoczyło w mózgu i położyłem się z powrotem, nie spuszczając z niej wzroku.
- Kro vehi naaln? - to chyba było pytanie. Tak. Na pewno. Ale ręki nie dałbym sobie uciąć.
- Ja... nie rozumiem... - wykrztusiłem znowu, a w głowie mi zahuczało od nadmiaru dźwięku. Dziwna sprawa, przecież nie pamiętałem, żebym wcześniej pił... z drugiej strony, może to oznaczało, że piłem...
Staruszka pokręciła głową, zamknęła oczy i znieruchomiała, znowu nasuwając mi skojarzenie z kiepsko rzeźbionym posągiem.
Nie minęło zbyt dużo czasu, zanim przestałem się nad czymkolwiek zastanawiać i zapadłem w kolejny sen.
czwartek, 18 marca 2010
Opowieści Nekromanty, cz.27.
- Dokąd teraz? - zapytałem idącego przede mną przewodnika.
- Po twojego przyjaciela.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł. Wiesz, trochę mnie zniechęca ta nazwa: Laeth.
Jednooki obejrzał się na krótko, nie zmieniając tempa.
- Po prostu nie sądzę, żebym mógł mu tam pomóc... - zawahałem się. - ...słyszałem, że...
- Chyba średnio się lubicie? - zaśmiał się Jednooki.
- Szczerze mówiąc, to nie przyjaciel... raczej ktoś, kto mnie ściągnął do tamtego miasta... może i po drodze uratował... ale i tak...
- Masz teraz dość mały wybór, więc lepiej się tak nie wahaj. Zwłaszcza jak już dojdziemy na miejsce. Na tych wzgórzach nie warto się wahać... - znowu się zaśmiał, tym razem bardziej jadowicie.
Milczałem aż do następnego postoju, ale wciąż nie mogłem pozbyć się wrażenia, że zmierzamy prosto w paszczę kłopotów.
Tych większych.
Tak, tych.
Grożących co najmniej śmiercią w bólach. Nie byłoby jednak rozsądnie kłócić się z kimś, kto sztylety traktuje jako przedłużenie ręki.
Przystanęliśmy na małej polanie, z której odchodziły cztery drogi, wliczając tę, którą przybyliśmy. Tym razem od razu poszedłem szukać chrustu, jak tylko zobaczyłem, że Jednooki przygotowuje miejsce pod ognisko. Wszedłem między pobliskie drzewa i zacząłem zbierać opał.
I nagle niemal wszystko się zmieniło: Leżałem na ziemi, czując we wszystkich mięśniach ból prawie uniemożliwiający ruch.
Otworzyłem oczy. Zobaczyłem nad sobą najpierw gęste poszycie lasu, a potem czyjaś twarz pojawiła się nade mną i już wiedziałem, że to te kłopoty.
Te większe...
- Po twojego przyjaciela.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł. Wiesz, trochę mnie zniechęca ta nazwa: Laeth.
Jednooki obejrzał się na krótko, nie zmieniając tempa.
- Po prostu nie sądzę, żebym mógł mu tam pomóc... - zawahałem się. - ...słyszałem, że...
- Chyba średnio się lubicie? - zaśmiał się Jednooki.
- Szczerze mówiąc, to nie przyjaciel... raczej ktoś, kto mnie ściągnął do tamtego miasta... może i po drodze uratował... ale i tak...
- Masz teraz dość mały wybór, więc lepiej się tak nie wahaj. Zwłaszcza jak już dojdziemy na miejsce. Na tych wzgórzach nie warto się wahać... - znowu się zaśmiał, tym razem bardziej jadowicie.
Milczałem aż do następnego postoju, ale wciąż nie mogłem pozbyć się wrażenia, że zmierzamy prosto w paszczę kłopotów.
Tych większych.
Tak, tych.
Grożących co najmniej śmiercią w bólach. Nie byłoby jednak rozsądnie kłócić się z kimś, kto sztylety traktuje jako przedłużenie ręki.
Przystanęliśmy na małej polanie, z której odchodziły cztery drogi, wliczając tę, którą przybyliśmy. Tym razem od razu poszedłem szukać chrustu, jak tylko zobaczyłem, że Jednooki przygotowuje miejsce pod ognisko. Wszedłem między pobliskie drzewa i zacząłem zbierać opał.
I nagle niemal wszystko się zmieniło: Leżałem na ziemi, czując we wszystkich mięśniach ból prawie uniemożliwiający ruch.
Otworzyłem oczy. Zobaczyłem nad sobą najpierw gęste poszycie lasu, a potem czyjaś twarz pojawiła się nade mną i już wiedziałem, że to te kłopoty.
Te większe...
wtorek, 16 marca 2010
Opowieści Nekromanty, cz.26.
Jednooki zatrzymał się na chwilę na ścieżce, rozglądnął szybko, po czym skręcił w gęsty las. Po kilku minutach byliśmy już nad niewielką leśną rzeką, szumiącą beztrosko czystą wodą. Jednooki skinął głową, a ja ostrożnie opuściłem zwłoki na ziemię. Jeszcze trochę wysiłku i już obserwowałem trzy trupy unoszące się i obijające o siebie na wodzie, zanim zniknęły na zakolu. Odwróciłem głowę i zdałem sobie sprawę, że mój przewodnik mnie obserwuje.
- I jak? - spytał cicho.
- Ja... - wymamrotałem i spuściłem głowę.
- Pierwszy raz dotykałeś zwłok. - Znów zaskoczyła mnie jego pewność: to nie było pytanie. - Pierwszy raz widziałeś zadźganego. Pocieszaj się, że to mogłeś być ty. - Znów ten tajemniczy uśmiech.
- Czy on musiał za mnie zginąć? - wydusiłem w końcu.
- Za ciebie? Nie zrobił tego. Nie tym razem. - zamilkł na chwilę, najwyraźniej oceniając mój stan. - Chodź. Nie wymyślisz teraz niczego mądrego. - Odwrócił się i zagłębił w ciemny las, a ja, dalej czując się nieswojo jak nigdy dotąd, podążyłem za nim. Dopiero po wyjściu z otępienia po niesieniu zwłok wypłynęło na wierzch świadomości pytanie.
- Dlaczego ciała nie zabarwiły wody krwią?
- Las. - odpowiedział krótko Jednooki.
Wróciliśmy na miejsce walki i od razu rzucił mi się w oczy brak jakichkolwiek jej śladów: wszystko wyglądało tak spokojnie i naturalnie, jakby nigdy nic się tu nie zdarzyło. Z ziemi zniknęły plamy krwi, ślady stóp i koleiny po ciągnięciu trupów, drzewa szumiały z cicha, gdzieniegdzie zaśpiewał nieśmiało ptak - spokój jak w ogrodzie zamkowym.
- Lubię to miejsce - stwierdził Jednooki. - Tyle stwarza możliwości... - Zamyślił się przez moment i ruszył dalej wąskim traktem. - Chodźmy.
Co z tego, że dopiero wtedy zrozumiałem, co miał na myśli, mówiąc "las". Tak czy inaczej - po raz kolejny z niewiadomych powodów ruszyłem z ufnością za nim.
- I jak? - spytał cicho.
- Ja... - wymamrotałem i spuściłem głowę.
- Pierwszy raz dotykałeś zwłok. - Znów zaskoczyła mnie jego pewność: to nie było pytanie. - Pierwszy raz widziałeś zadźganego. Pocieszaj się, że to mogłeś być ty. - Znów ten tajemniczy uśmiech.
- Czy on musiał za mnie zginąć? - wydusiłem w końcu.
- Za ciebie? Nie zrobił tego. Nie tym razem. - zamilkł na chwilę, najwyraźniej oceniając mój stan. - Chodź. Nie wymyślisz teraz niczego mądrego. - Odwrócił się i zagłębił w ciemny las, a ja, dalej czując się nieswojo jak nigdy dotąd, podążyłem za nim. Dopiero po wyjściu z otępienia po niesieniu zwłok wypłynęło na wierzch świadomości pytanie.
- Dlaczego ciała nie zabarwiły wody krwią?
- Las. - odpowiedział krótko Jednooki.
Wróciliśmy na miejsce walki i od razu rzucił mi się w oczy brak jakichkolwiek jej śladów: wszystko wyglądało tak spokojnie i naturalnie, jakby nigdy nic się tu nie zdarzyło. Z ziemi zniknęły plamy krwi, ślady stóp i koleiny po ciągnięciu trupów, drzewa szumiały z cicha, gdzieniegdzie zaśpiewał nieśmiało ptak - spokój jak w ogrodzie zamkowym.
- Lubię to miejsce - stwierdził Jednooki. - Tyle stwarza możliwości... - Zamyślił się przez moment i ruszył dalej wąskim traktem. - Chodźmy.
Co z tego, że dopiero wtedy zrozumiałem, co miał na myśli, mówiąc "las". Tak czy inaczej - po raz kolejny z niewiadomych powodów ruszyłem z ufnością za nim.
piątek, 4 września 2009
Opowieści Nekromanty, cz.25.
Postanowiłem nie kryć się ze swą ciekawością.
- Dlaczego Morr tak się przeraził na twój widok? Wyglądało to, jakby zaglądał w oczy samej śmierci... - spytałem.
- Prawdopodobnie rozpoznał we mnie kogoś, z kim nie kojarzył zbyt dobrych wspomnień... a czy słusznie, nie mam pojęcia. Nie ma jednak wątpliwości, że nie okazał się zbyt dobrym dowódcą. - to mówiąc, powiódł wzrokiem po trzech trupach, w tym jednym z wciąż tkwiącym w gardle nożem.
- Kim jeste...? - To pytanie, choć ostatnimi czasy tak często cisnące się na moje usta, zamarło mi w gardle, kiedy mój przewodnik przeszył mnie wzrokiem jak ostrzem sztyletu, schowanego teraz(na moje szczęście) w pochwie.
- Jednooki to dobre imię, na razie musi ci wystarczyć. - Tu zawiesił na chwilę głos i podrapał się w zamyśleniu po brodzie. - Chociaż muszę przyznać, że całkiem zabawne. Masz więcej wyobraźni niż... ci poprzedni.
- Jacy poprzedni? - spytałem zaintrygowany.
- Ci, którzy byli przed tobą. - wyjaśnił cierpliwie, po czym znów przywołał na twarz swój legendarny już, szelmowski uśmiech.
- Ale...
- Chodźmy już, trzeba się zająć śladami. Weź tego ostatniego na plecy i postaraj się przy tym nie ubrudzić krwią.
Zrobiłem, jak kazał, chociaż na pewno nie było dla mnie miłym przeżyciem spojrzenie w martwe, puste oczy kogoś, kogo w chwilę potem niosłem już na plecach niczym worek. Jednooki, który przyglądał mi się podczas mojego pierwszego w życiu kontaktu z zadźganym człowiekiem, odwrócił się i, ku mojemu zdziwieniu, chwycił dwóch pozostałych za kończyny i zaczął wlec za sobą po ziemi ich bezwładne ciała.
Chcąc, nie chcąc, podążyłem ostrożnie za nim, zastanawiając się, jak żył mój pasażer i dlaczego mnie ścigał. A przede wszystkim, czy na pewno musiał za mnie umrzeć?
- Dlaczego Morr tak się przeraził na twój widok? Wyglądało to, jakby zaglądał w oczy samej śmierci... - spytałem.
- Prawdopodobnie rozpoznał we mnie kogoś, z kim nie kojarzył zbyt dobrych wspomnień... a czy słusznie, nie mam pojęcia. Nie ma jednak wątpliwości, że nie okazał się zbyt dobrym dowódcą. - to mówiąc, powiódł wzrokiem po trzech trupach, w tym jednym z wciąż tkwiącym w gardle nożem.
- Kim jeste...? - To pytanie, choć ostatnimi czasy tak często cisnące się na moje usta, zamarło mi w gardle, kiedy mój przewodnik przeszył mnie wzrokiem jak ostrzem sztyletu, schowanego teraz(na moje szczęście) w pochwie.
- Jednooki to dobre imię, na razie musi ci wystarczyć. - Tu zawiesił na chwilę głos i podrapał się w zamyśleniu po brodzie. - Chociaż muszę przyznać, że całkiem zabawne. Masz więcej wyobraźni niż... ci poprzedni.
- Jacy poprzedni? - spytałem zaintrygowany.
- Ci, którzy byli przed tobą. - wyjaśnił cierpliwie, po czym znów przywołał na twarz swój legendarny już, szelmowski uśmiech.
- Ale...
- Chodźmy już, trzeba się zająć śladami. Weź tego ostatniego na plecy i postaraj się przy tym nie ubrudzić krwią.
Zrobiłem, jak kazał, chociaż na pewno nie było dla mnie miłym przeżyciem spojrzenie w martwe, puste oczy kogoś, kogo w chwilę potem niosłem już na plecach niczym worek. Jednooki, który przyglądał mi się podczas mojego pierwszego w życiu kontaktu z zadźganym człowiekiem, odwrócił się i, ku mojemu zdziwieniu, chwycił dwóch pozostałych za kończyny i zaczął wlec za sobą po ziemi ich bezwładne ciała.
Chcąc, nie chcąc, podążyłem ostrożnie za nim, zastanawiając się, jak żył mój pasażer i dlaczego mnie ścigał. A przede wszystkim, czy na pewno musiał za mnie umrzeć?
poniedziałek, 31 sierpnia 2009
Opowieści Nekromanty, cz.24.
- On już nie wróci, możesz pytać. - powiedział cicho Jednooki, jakby odgadując moje zamiary.
Spróbowałem szybko ochłonąć po tym, co zobaczyłem, ale średnio mi to wyszło. Zdołałem jednak wykrztusić przynajmniej część swoich niepoukładanych myśli, kłębiących się niewyraźnie pod postacią setek pytań.
- Kim oni byli? Poznajesz któregoś? - zapytałem niepewnie.
Jednooki znów przelotnie się uśmiechnął, po czym odpowiedział:
- Tak i nie. - najprawdopodobniej widząc na mojej twarzy wyraz nieco tępawego niezrozumienia, dodał: - Nie znałem ich, jednak wiem to i owo na temat tych szelm. Jednego z nich rozpoznałem jeszcze siedząc na urwisku: Widziałem go kilka dni temu w jednej z portowych tawern na wschodzie. Nie był zbyt rozsądny. Próbował swoich sił w zakładzie, którego nie był w stanie wygrać... - Tutaj przewodnik zaśmiał się ochryple. - Taak... no, ale to nieistotne. W każdym razie reszty z trupów nie rozpoznaję na tyle pewnie, żeby cokolwiek ci o nich opowiadać.
- A ta bestia?
- Bestia? Masz na myśli tego rina, który zabrał dowódcę?
- Rina?
- Tak brzmi nazwa tej, jak to mówisz, bestii w języku Athloarów.
- Dlaczego ten rin rzucił się akurat na dowódcę?
- To proste: był najbardziej przerażony z nas wszystkich, leżał na ziemi, nie miał przy sobie broni i żył. Riny nie lubią padliny, a ten był na tyle głodny, żeby zaryzykować skok pomiędzy trzech żywych. Jak na ironię, trafił na tego, który był sam pośród swoich martwych podkomendnych. - Jadowity, niemal szyderczy ton słów Jednookiego, a także jakaś nuta przewrotnej słodkości w jego głosie pozwoliła mi uznać, że chyba dobrze się bawił, zarzynając po kolei trzech niezbyt wprawionych w walce ścigających.
Bardziej zastanawiało mnie jednak, jakim cudem nawet się przy tym nie zmęczył?
I dlaczego ten dowódca, chyba Morr, nagle tak się przeraził, że porzucił w panice własną broń?
Spróbowałem szybko ochłonąć po tym, co zobaczyłem, ale średnio mi to wyszło. Zdołałem jednak wykrztusić przynajmniej część swoich niepoukładanych myśli, kłębiących się niewyraźnie pod postacią setek pytań.
- Kim oni byli? Poznajesz któregoś? - zapytałem niepewnie.
Jednooki znów przelotnie się uśmiechnął, po czym odpowiedział:
- Tak i nie. - najprawdopodobniej widząc na mojej twarzy wyraz nieco tępawego niezrozumienia, dodał: - Nie znałem ich, jednak wiem to i owo na temat tych szelm. Jednego z nich rozpoznałem jeszcze siedząc na urwisku: Widziałem go kilka dni temu w jednej z portowych tawern na wschodzie. Nie był zbyt rozsądny. Próbował swoich sił w zakładzie, którego nie był w stanie wygrać... - Tutaj przewodnik zaśmiał się ochryple. - Taak... no, ale to nieistotne. W każdym razie reszty z trupów nie rozpoznaję na tyle pewnie, żeby cokolwiek ci o nich opowiadać.
- A ta bestia?
- Bestia? Masz na myśli tego rina, który zabrał dowódcę?
- Rina?
- Tak brzmi nazwa tej, jak to mówisz, bestii w języku Athloarów.
- Dlaczego ten rin rzucił się akurat na dowódcę?
- To proste: był najbardziej przerażony z nas wszystkich, leżał na ziemi, nie miał przy sobie broni i żył. Riny nie lubią padliny, a ten był na tyle głodny, żeby zaryzykować skok pomiędzy trzech żywych. Jak na ironię, trafił na tego, który był sam pośród swoich martwych podkomendnych. - Jadowity, niemal szyderczy ton słów Jednookiego, a także jakaś nuta przewrotnej słodkości w jego głosie pozwoliła mi uznać, że chyba dobrze się bawił, zarzynając po kolei trzech niezbyt wprawionych w walce ścigających.
Bardziej zastanawiało mnie jednak, jakim cudem nawet się przy tym nie zmęczył?
I dlaczego ten dowódca, chyba Morr, nagle tak się przeraził, że porzucił w panice własną broń?
środa, 26 sierpnia 2009
Opowieści Nekromanty, cz.23.
W końcu, jakby wyrwawszy się z transu, Jednooki cofnął rękę powolnym ruchem, wciąż wpatrując się w Morra, który nagle się ocknął. Oczy jego rozszerzyły się do rozmiarów złotej monety(która była naprawdę okazała), a na twarzy malowało się przerażenie.
- To... to... nie! - wyjąkał Morr, teraz już pogrążony po uszy w panice. - Nie wierzę! To złudzenie, nieprawda! - dowódca z trudem chwytał oddech, wykrzykując pojedyncze, urwane słowa. Wyglądał, jakby stanął twarzą w twarz ze swoim najgorszym koszmarem.
Jednooki tkwił w miejscu nieruchomo, wciąż się uśmiechając, jakby bawiła go ta cała sytuacja.
Morr nagle rzucił miecz na ziemię, obrócił się i rzucił do ucieczki, potykając się co dwa kroki i wrzeszcząc, jakby go ze skóry obdzierali. Odwróciłem od niego wzrok i nagle zamarłem; Jednooki zniknął, a przecież spuściłem go z oczu tylko na chwilę! Rozejrzałem się w strachu, szukając jakiegoś śladu jego obecności.
I nagle go znalazłem: stał kilkadziesiąt kroków ode mnie, tuż przed twarzą Morra, który niemal się z nim zderzył. Dowódca przewrócił się do tyłu i zaczął rozpaczliwie odsuwać się od Jednookiego, pomagając sobie roztrzęsionymi rękami.
Nagle stało się coś dziwnego. Względną ciszę rozdarł przeraźliwy skrzek, jakby setka ptaków zaświergotała jednocześnie, i z pobliskiej kępy krzaków wyskoczyło jakieś stworzenie, przypominające olbrzymiego kota, całe czarne, z błyszczącymi ślepiami. Wylądowało naprzeciw leżącego teraz w przerażeniu Morra, chwyciło go długimi zębami za ramię i z zadziwiającą, jak na takie obciążenie, zwinnością skoczyło między drzewa po drugiej stronie ścieżki, pociągając za sobą dowódcę. Jego wrzaski było słychać jeszcze przez kilka chwil, aż w końcu wszystko ucichło.
Patrzyłem w osłupieniu na drzewa, między którymi zniknął dziwny drapieżnik. Po chwili dosłyszałem jakiś świst: to Jednooki spokojnym, ale szybkim i stanowczym ruchem schował sztylet do pokrowca i zaczął metodycznie i powoli przeszukiwać ciała podkomendnych porwanego.
Otrząsnąłem się nieco i spojrzałem na twarz mojego przewodnika: przestał się uśmiechać. Teraz wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, a jednak coś mi mówiło, że spodziewał się ataku tej bestii. A już na pewno wiedział o niej więcej niż ja.
- To... to... nie! - wyjąkał Morr, teraz już pogrążony po uszy w panice. - Nie wierzę! To złudzenie, nieprawda! - dowódca z trudem chwytał oddech, wykrzykując pojedyncze, urwane słowa. Wyglądał, jakby stanął twarzą w twarz ze swoim najgorszym koszmarem.
Jednooki tkwił w miejscu nieruchomo, wciąż się uśmiechając, jakby bawiła go ta cała sytuacja.
Morr nagle rzucił miecz na ziemię, obrócił się i rzucił do ucieczki, potykając się co dwa kroki i wrzeszcząc, jakby go ze skóry obdzierali. Odwróciłem od niego wzrok i nagle zamarłem; Jednooki zniknął, a przecież spuściłem go z oczu tylko na chwilę! Rozejrzałem się w strachu, szukając jakiegoś śladu jego obecności.
I nagle go znalazłem: stał kilkadziesiąt kroków ode mnie, tuż przed twarzą Morra, który niemal się z nim zderzył. Dowódca przewrócił się do tyłu i zaczął rozpaczliwie odsuwać się od Jednookiego, pomagając sobie roztrzęsionymi rękami.
Nagle stało się coś dziwnego. Względną ciszę rozdarł przeraźliwy skrzek, jakby setka ptaków zaświergotała jednocześnie, i z pobliskiej kępy krzaków wyskoczyło jakieś stworzenie, przypominające olbrzymiego kota, całe czarne, z błyszczącymi ślepiami. Wylądowało naprzeciw leżącego teraz w przerażeniu Morra, chwyciło go długimi zębami za ramię i z zadziwiającą, jak na takie obciążenie, zwinnością skoczyło między drzewa po drugiej stronie ścieżki, pociągając za sobą dowódcę. Jego wrzaski było słychać jeszcze przez kilka chwil, aż w końcu wszystko ucichło.
Patrzyłem w osłupieniu na drzewa, między którymi zniknął dziwny drapieżnik. Po chwili dosłyszałem jakiś świst: to Jednooki spokojnym, ale szybkim i stanowczym ruchem schował sztylet do pokrowca i zaczął metodycznie i powoli przeszukiwać ciała podkomendnych porwanego.
Otrząsnąłem się nieco i spojrzałem na twarz mojego przewodnika: przestał się uśmiechać. Teraz wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, a jednak coś mi mówiło, że spodziewał się ataku tej bestii. A już na pewno wiedział o niej więcej niż ja.
Subskrybuj:
Posty (Atom)